16 września 2009
Opowieść znad betonowanej dziury https://aleblogowanie.wordpress.com/2009/09/16/opowiesc-znad-betonowanej-dziury/
Wszelkie remonty mają coś z magii górskich lawin. Wystarczy
wywiercić jedną dziurę, oderwać podłogową listwę, zdjąć do renowacji
stary kinkiet i zaczyna się... Zupełnie, jak ze śniegiem. Najpierw mała
kula śnieżna się toczy, by po chwili zamienić się w lawinę, a lawiny to
już nic i nikt nie jest w stanie powstrzymać.
Moją
remontową lawinę uruchomiło oderwanie kawałka listwy przypodłogowej, by
schować pod nią kabel. Odsłoniło się całe bogactwo ukryte w czeluściach
stropu. Czego tam nie było? Gruz chyba z całej przedwojennej budowy
osiedla, pachnąca smołą trawa morska, a na niej wylegujące się
rozkosznie 80 letnie ‘koty’ obsypane drobnym, jak mąka pyłem.
To
już wiem, skąd wychodzą nocą ‘koty’, które rano zbieram odkurzaczem. O
nie! Nie będę codziennie odkurzać ! Za leniwa na to jestem! Raz na zawsze z Wami skończę!
No i się zaczęło...
Odrywam
wszystkie listwy i przystępuję do betonowania dziur. Betonowanie nie
zdaje egzaminu, bo dziury mają ponad 30 centymetrów głębokości. Trzeba
parę betoniarek. Nowoczesna pianka wypełniająca za droga. Jedna tuba –
psik i nie ma! Dochodzę do wniosku, że stare budownictwo wymaga starych
metod działania. Babcia powinna wspomagać się babcinymi materiałami,
czyli wiórki i kity. Kiedyś w powszechnym użyciu było jeszcze wapno. Nie
wiem, czy ktokolwiek wie, co to są wiórki. To takie metalowe cienkie
paseczki zwinięte w motki, służące do ręcznego, albo nożnego, jak kto
woli, cyklinowania parkietów.
Udaję się do sklepu i oczom własnym nie wierzę. A jakże... Są i wiórki, jest i kit.
Tak więc w większych i głębszych dziurach lądują wyrywane kępkami z motków wiórki, które swoimi kędziorkami zaczepiają się w czeluści, potem
kit, miejscami klej do mrozoodpornej terakoty podarowany przez sąsiada i
resztki farb akrylowych z poprzedniego remontu. Dla humoru i uczynienia
czynności przyjemniejszą, wrzucam też paragony ze sklepu i drobne
pieniądze. Na mniejsze dziury wystarczył sam kit i malowanie akrylem.
Pozostały
szpary między klepkami parkietu. Dobranie specjalnej szpachli
podłogowej nie jest łatwą sprawą. Poza tym parkiet już mocno
nadszarpnięty zrębem czasu. Wielokrotnie cyklinowany. Kiedyś nawet
potraktowany był zwykłą farbą olejną, a podczas wojny – ropą. Poza tym
dawniejsze farby i lakiery nie miały w sobie utwardzaczy, jak te
nowoczesne, więc przy każdym lakierowaniu ciemniał. Porobiły się z
czasem plamy. Gdzie więcej wsiąkło – plama ciemniejsza, gdzie mniej –
jaśniejsza. Jeśli jeszcze do tego dojdzie szpachla, której za świata
skarby nie dostanę w takim samym kolorze, będzie okropnie.
Na cyklinowanie i lakierowanie nie mam najmniejszej ochoty.
Z drugiej strony, dość mam skrobania parkietu nożami, żyletkami, skalpelami, wiórkami, a potem pastowania. To zbyt ciężka praca. Zatem nowy? A może deski?
Jaki to jednak koszt !!!
Może
więc panele? Tanio, szybko, bezpyłowo - bo cyklinowanie odpada,
bezzapachowo - bo lakierować nie trzeba, na 15 lat gwarancja.
Dobrze,
że już kabel działa. Na chwilę wpadam więc na internetowe strony
panelowe, by dowiedzieć się czegoś o tym wynalazku. Zapisuję wszelkie
dane, jakieś szyfry ścieralności i twardości A-3, A-4, ..., potem uczę się wszystkiego na pamięć, by za wielce obeznaną w sklepie z panelami uchodzić.
Kilka nocy muszę przespać się z panelowym tematem, bo sentyment do tego brzydkiego dębowego parkietu gdzieś w dołku ściska. Potem decyzja, sklep, zamówienie, termin montażu uchwalony za porozumieniem stron.
Powracam
do swoich dziur, zadowolona, że śmielej na tej podłodze działać mogę,
że uważać nie muszę na zachlapania, wyścielać gazetami, czy folią do
każdej czynności. Zaklejam też, czym się da, większe szczeliny między
klepkami. A małe zamalowuję akrylem, żeby pył z nich nie wychodził. Na
koniec całą podłogę myję i smaruję pastą połyskową, tworzącą na niej
powłoczkę, jakby z lakieru. Na bujanym fotelu odpoczywam i śmieję się,
bo podłoga wygląda, jak połatana kolorowymi gałgankami.
Trzeba odświeżyć ściany i sufit. Zaplanowane
na wiosnę malowanie zrobię teraz, jeszcze na starej podłodze. To
ogromna wygoda móc przesuwać bezceremonialnie drabinę, czy meble. Przy
okazji zmienię kolorystykę na weselszą, wyzwalającą słoneczną energię.
Znudziły mi się beże.
Kupuję farby - w kolorze żółtym słonecznym i drugi kolor - nazwany energią. Zbyt śmiałe kolory, jak do babcinej kuchni?
To
nic! Najważniejsze, że pomieszczenie, w którym najczęściej przebywam,
dostanie tak zwanego kopa. Przecież to niezwykła kuchnia! Zasługuje na
odmianę. Zimą nawet śpię w kuchni, bo tu jest cieplej, niż w sypialni.
Tu także przenoszę na zimę komputer i telewizor.
Teraz potrzebna pomoc. Ze ścianami sobie poradzę – bo to tylko lekkie
przemalowanie tapety, sufitu sama nie pomaluję. Jednak w tym kraju
pełnym ponoć bezrobotnych, nie znajduję chętnego do ochlapania dwudziestu paru metrów sufitu.
- Pani, to się nie opłaci nawet brudzić. Jakby całe mieszkanie, to... może.
Meble
wyniesione, bałagan w domu. Farby przy drabinie równym rządkiem, jak
żołnierze stoją, lada dzień mają przybyć montażyści podłogi, co robić?
Sąsiad zgadza się pomalować i jeszcze parę innych czynności wykonać, stwierdzając, że są konieczne.
-
Trzeba rozebrać tę ‘fruwającą’ boazerię, przekonuje opukując ścianę w
przedpokoju. O proszę, wkręt palcami można wyjąć. A to ciekawostka! Jest
owinięty kawałkiem gazety - ze śmiechem wykrzykuje. Zalepiasz dziury w podłodze, żeby "kotów" nie było, a ile lat ta boazeria jest?
- Może trzydzieści.
-
No to i trzydziestoletnie "koty" za nią buszują. A poza tym podłogę
trzeba robić do ściany, a nie do źle przymocowanej boazerii.
- Mam zamiar się jej pozbyć, ale nie teraz.
- Jak to nie teraz? To kiedy? Jak nowa podłoga będzie z nowymi listwami? Listwy mają być do ściany przykręcone, a nie do dekoracji na niej się znajdujących.
- No tak! Słusznie! Remont jest, jak lawina śnieżna...
- Co?
- Nic, nic, demontujemy tę sklejkową boazerię.
Sklejka
i listewki maszerują do piwnicy, a przedpokój wygląda, jak obraz nędzy i
rozpaczy. Jeszcze więcej dziur do załatania, niż w kuchni. Czy
babcinych gałganków wystarczy? Na dodatek wychodzi spod podłogi sadza w
okolicy pieca. O "kotach" już nie wspomnę.
-
A może piec rozebrać? Po co zajmuje miejsce, skoro inne ogrzewanie jest
w domu? I jaka tu wielka szczelina przy piecu się odsłoniła po zdjęciu
boazerii...
- O nie! Piec zostaje! Przyda się na kryzys energetyczny - żartuję, a dziury się załata.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Jak opublikować komentarz?
Jeśli nie masz KONTA GOOGLE, to..można wybrać:
- NAZWA /ADRES URL - w..okienku NAZWA wpisać nick i w..okienku ADRES wkopiować adres swojego bloga.
- ANONIMOWY - w tej opcji proszę podpisać się w..komentarzu.
W komentarzu można stosować kursywę i czcionkę pogrubioną.