4 czerwca 2010

Ścieżki transformacji

https://aleblogowanie.wordpress.com/2009/06/04/sciezki-transformacji/



       Treści niektórych akapitów były już przeze mnie publikowane.  Zebrałam je w jedną całość. Jest to obraz transformacji ustrojowej widziany przez ustępujące pokolenie mojego osiedla, oczami ludzi nie odczuwających pozytywnych stron  przemian, bo wszelkie pozytywy  ich nie dotyczą.  Ludzi, którzy czują się zapomniani, pominięci, czasem odtrąceni. Ludzi, którzy chcą, chociaż spokoju, ale nawet spokój  im się  zabiera.

Przed transformacją
       Dyrekcja. Osiedle zwykłych, uczciwych ludzi w Chełmie. Polaków. W większości inteligencja, sklasyfikowana przez „peerel”, jako nielubiana z powodu… Definicji. Wszyscy mieszkańcy osiedla jednak lubią się i szanują wzajemnie, bez względu na pochodzenie społeczne, wyznanie, przekonania, przynależności. Wspólne biesiady w ogródkach działkowych, wyjazdy nad wodę, działalność w klubach przyzakładowych /teatry amatorskie, kabarety, kapele/, sadzenie drzewek, krzewów i coroczne wiosenne wysiewanie kwiatów wokół budynków mieszkalnych. Miło, bezpiecznie, zwyczajnie.
      
      Jak trwoga, to do sekretarza, choć tak w zasadzie nigdy moim nie jest, bo do partii żadnej nie należę. Ale poskarżyć się na jakąkolwiek krzywdę, wypłakać, czemu nie? Zawsze pomaga.
       Ksiądz przyjazny, bliski swoim parafianom. Dobrym słowem pociesza, modlitwą wspiera, na miętową herbatkę do ogródka przychodzi, żeby porozmawiać.
       Dzielnicowy – wszystkim na osiedlu znajomy. Rozrabiających chłopaków za uszy targa, albo palcem grozi. Nigdy pałką. Wielki autorytet. Szanowany i lubiany.
       Lekarz leczy babcię i dziadziusia. Leczy mamę i ojca. Leczy mnie i dziecko moje. Przez lata ten sam, w tej samej przychodni przyzakładowej „pod schodkami”. Po godzinach przychodzi z wizytą o każdej porze dnia i nocy. Nie potrzebuje kartoteki, ani wywiadu. Wiedzę o chorobach i życiu swoich pacjentów ma w głowie, a miłość do zawodu i swoich chorych w sercu.
       Relacje? Ludzkie. Ksiądz chrzci dziecko sekretarza, sekretarz załatwia cement na remont kościoła. Ksiądz dziękuje sekretarzowi z ambony, sekretarza wyrzucają z pracy. Cała społeczność parafialna /bezpartyjna/ manifestuje w obronie sekretarza.
      Chuligani pilnują psa dzielnicowemu, gdy ten w godzinach służbowych odwozi matkę do szpitala w innym mieście, dzielnicowy chuliganom pomaga wyrastać na porządnych ludzi.
       Pielęgniarka pani Jasia bezinteresownie robi zastrzyki wszystkim potrzebującym na osiedlu, a chłopaki idą z szuflami pomagać Pani Jasi, gdy widzą, że krucha kobieta węgiel zrzuca do piwnicy przez okienko.
       Koty nakarmione, psy dopilnowane, można wyjechać na parę tygodni. Kwiaty nie zwiędną na pewno, a o włamaniu do mieszkania mowy nie ma! Dopilnują, jak swoje.
Kochamy się wzajemnie, kochamy naszą dzielnicę, miasto, kraj. Patriotyzm w najczystszym wydaniu.

Transformacja
       Osiedlowy porządek burzy transformacja ustrojowa. Z jednej strony wszyscy jej chcemy. Z drugiej nie rozumiemy. To, co pokazuje telewizja, czy mówi radio, to wiadomości nie z naszego świata. Bajki nie mające odzwierciedlenia w naszym codziennym życiu. Tu – na naszym osiedlu – świat zupełnie inny. Nie ma euforii, nie ma nadziei, ludzie zaczynają narzekać, płakać, jest coraz gorzej… Z każdym dniem…
       Ksiądz musi nienawidzić byłego sekretarza – dobrego przecież człowieka. Kowalski musi się boczyć na Nowaka, bo jeden partyjnym był, a drugi związkowcem. Nie ma już podziału, jak u Pawlaka i Kargula na mądrych i głupich po prostu. Obowiązuje niezrozumiały dla mnie podział na „tych” i „tamtych”. Tym bardziej niezrozumiały, że na świeczniku transformacji stoją także „tamci” i udają „tych”. Klub zamykają, teatr i kabaret się rozsypują, na ogródki działkowe wjeżdżają koparki i spychacze. Pracujący tracą pracę, renciści i emeryci utrzymują całe rodziny. Pana dzielnicowego wymieniają – nikt nowego nie zna i nigdy nie poznaje. Przychodnię lekarską przyzakładową likwidują. Ukochany pan doktor otwiera prywatną praktykę i już nie odwiedza bezpłatnie swoich byłych pacjentów. Pani Jasia musi za iniekcje brać po 10 złotych, bo w szpitalu, w którym pracowała nastaje ordynator z „tej” opcji i wyrzuca ją z pracy jako „tamtą”. Szwagier, świetny fachowiec, wykształcony, działacz solidarności, na plecach blizny po zomowskich pałkach – także wyrzucony z pracy. Z powodu starości wyrzucony! Ma „aż” 57 lat! Chociaż jest przecież „tym”, staje odtrącony w kolejce po „kuroniówkę” z tak zwanymi manelami o sinych z przepicia nosach, którzy nigdy nie pracowali. Przeżywa załamanie psychiczne, gdy syn go spytał:
- Tato, o co ty walczyłeś? Nie wstydzisz się stać w jednym szeregu z tym marginesem?
      
       Janusz Chełmianin – działacz solidarnościowy w Warszawie. Nigdy na państwowym chlebie. Od zawsze rzemieślnik z własną działalnością. Bibuła, wiece, odczyty, strajki. On często pierwszy, on często na czele. Przekonany, oddany, ideowiec. Przed transformacją żyjący skromnie, ale na poziomie. W przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych wraca do Chełma, do mamy. Wychudzony, wycieńczony, chory. Bez pracy, renty, emerytury. Żeby żyć – trzeba pracować. Żeby pracować – trzeba mieć zdrowie. Żeby mieć rentę, trzeba mieć pieniądze na „posmarowanie orzecznikowi”, a on tylko chory przecież. Zszargał się w piwnicznych kryjówkach, na strajkach głodowych, w aresztach śledczych, gdzie nerki mu poodbijano kopniakami. Cóż dała mu Polska, o którą tak walczył? Nic! Nie dała i jeszcze zabrała! Mieszkanie przy Świętokrzyskiej, szanse na zarabianie pieniędzy i ratowanie życia. Dziś Janusz nie żyje. Gdy na Święto Zmarłych zapalam znicz na mogile, przez łzy na nagrobnej tablicy majaczy napis: „Janusz – ofiara drapieżnej transformacji. Też nie umiał brać z pod lady”.
      
       Silny stawia stopę na karku słabego. Ludzie trąca orientację. Ludzie trącą poczucie bezpieczeństwa. Ludzie nie wiedzą, co jest prawdą, a co kłamstwem. Ludzie nie wiedzą, co robić, jak się odnaleźć w NOWYM, które nastało. Pojawia się trwoga… Beznadzieja… Brak perspektyw… Brak wiary w cokolwiek… Wreszcie… Umiera miłość. Zwyczajna, ludzka, sąsiedzka. Umiera miłość do miasta i regionu, który staje się już nie tylko Polską „B”, lecz „C”. Gaśnie także miłość do ojczyzny, a patriotyzm staje się wstydliwą wartością. Ale trwamy. Żyjemy, tylko ideały zawieruszyły się gdzieś po drodze, tylko dalej dla siebie, jak wtedy, tak teraz, nie umiemy brać spod lady.

Dzisiaj
       W słoneczne dni podglądam, co na „Mojej Dyrekcji” dzisiaj słychać. Czy zmieniło się życie mieszkańców i wygląd osiedla w ciągu ostatnich 20 lat? 
Dyrekcja Górna   
       Osiedle doskonałe urbanistycznie. Z przestrzenią, która jednoczyła mieszkańców. Miasto – ogród ze wszystkimi wygodami, a jednocześnie z sielską, wiejską atmosferą i widokami.
Idę na spacer, poszukać na ścieżkach mojego peerelowskiego dzieciństwa i młodości oznak NOWEGO, może nawet Europy. Na Kredowym Wzgórzu sąsiadującym z ulicą Wiejską i Batorego był kiedyś lej po bombie, a wokół uprawy. Drzewka i krzewy owocowe, ziemniaki, kapusta, marchewka. Po prostu to wszystko, co nie zmieściło się w ogrodach przydomowych. Dziś są tylko chaszcze. W czasach transformacji ustrojowej zakazano upraw, polecono zabrać z grządek, co kto miał i wjechały spychacze, koparki, piły. Nawet cieszyliśmy się, że teren zostanie zagospodarowany i będzie przy Wiejskiej miejsko. Tymczasem tylko drzewka owocowe powycinano, ziemię przerzucono z miejsca na miejsce… I tyle… Po co? Dlaczego? Nie wiem. Dziś nasze dawne działki nazywamy „Dzikim Polem”, ponieważ zielskiem porosły. Wysypiska i chaszcze.
        Dużą radością napawa mnie widok dachu najdłuższego na osiedlu szeregowca przy ul. Wiejskiej. Dlaczego? Widzę nowy dach! Wreszcie mieszkańcy nie będą odśnieżać strychów i wylewać deszczówki z wanienek, misek, wiader i garnków porozstawianych na strychach. Czyżby na Dyrekcję przyszła Europa?
- Dostaliście pieniądze na ratowanie zabytku /osiedle wpisane na listę zabytków/ ?
- A skądże, wzięliśmy kredyt z banku na 20 lat – odpowiada Jola – jedna z mieszkanek szeregowca. Nie wiesz, na co idą pieniądze unijne? Gazet nie czytasz?

Dyrekcja Dolna
       Popatrzę też, co słychać u emerytów – kolejarzy na Dyrekcji Dolnej.  W dół, z Dyrekcji Górnej, schodzę ulicą Stephensona. Kiedyś była brukowana.  Zimą, zamknięta dla ruchu, stawała się w  czasach mojego dzieciństwa torem saneczkowym. A jak się trafiła furmanka wioząca węgiel, o co wcale nie było trudno, to dopiero była radość. Przyczepialiśmy sanki i nie trzeba było pod górę wchodzić na piechotę. Od tej sprzed ponad 20 lat różni się asfaltem, kostką na chodnikach i brakiem furmanek.
Na Dyrekcji Dolnej znajduje się budynek zwany gmachem kolejowym.
- Dokąd idziesz?
- Do gmachu. I każdy wie, o co chodzi.
- Gdzie mieszkasz?
- Koło gmachu. I wszystko jasne.
Dziś mieści się w nim wiele urzędów i banki.
Za czasów „peerelowsko – kolejowych”, oprócz biur, było tu Kino „Bałtyk”, sala widowiskowa ze sceną teatralną, klubokawiarnia, biblioteka, ambulatorium, gabinety rehabilitacyjne i stomatologiczne, pogotowie ratunkowe, stołówka, szkoła, apteka. Dwa kroki w górę w stylowych domach willowych  - żłobek i przedszkole.
Kolejarz to miał klawe życie. Wszystko na „rzut beretem”. Na dodatek prawie za darmo.
       Gmach dawnej Dyrekcji PKP, w czasach PRL’u stał się „Gmachem PKWN”. Niektórzy zastanawiają się, dlaczego akurat tutaj, na tle budynku kojarzonego z Polskim Komitetem Wyzwolenia Narodowego, na placu manifestacji pierwszomajowych i wieców antysyjonistycznych kampanii 1967-69, stanął pomnik Wielkiego Polaka -Ojca Świętego.
- Pomniki – to nie „przykrywka” historii, to NOWE ze STARYM się splata – tłumaczy emerytowany kolejarz. Wspomina też dawne czasy: kolejarz, to była POZYCJA! Teraz nam tylko magiel został.
- Magiel? Przecież już w latach siedemdziesiątych magle znikły z krajobrazu osiedla.
- Tak! Ale nasz magiel znowu funkcjonuje. Do łask powrócił. Przywiodła tu ludzi bieda. Oszczędzamy na prądzie i żonki zamiast prasować, maglują wszystko, jak leci, uśmiecha się…
Na pożegnanie dodaje:
- Podczas stanu wojennego, a potem, w czasach transformacji ustrojowej, byliśmy z sąsiadami po tej samej stronie, ale dokładnie, po której to nie pamiętam, tak samo jak nie pamiętam czy oberwałem na tej „wojnie polsko- polskiej” kulą między łopatki czy łopatą między kule. Teraz zresztą też nie wiem, czy przebywam w wolnej Polsce czy w Polnej Wolsce, gdy tak sobie korbą w maglu kręcę. Może to skleroza jest? Maglować na szczęście nie zapomniałem…
I zaprasza do magla za darmo.

Twarożek polityczny
       Żeby był dobry twaróg, musi być dobre mleko zsiadłe, a żeby było dobre mleko zsiadłe, musi być dobre mleko od krowy, co na łące się pasie. A te łąki i te krowy i to mleko zamieniono w brukselskie wskaźniki, z których twarogu dobrego, znaczy tego, co„babinka” w peerelu nosiła nijak nie da się zrobić. O tym, że z powodu braku pasących się na łąkach krów – selekcjonerek, dzikie pola porastają chaszcze, w których giną rodzime gatunki traw i lęgną się śmiertelnie jadowite kleszcze – to temat na inna historię.
       W dobie PRL  Polska miała - wprawdzie przestarzały -  ale dość znaczący przemysł. Transformacja ustrojowa, przy pomocy zachodnich ekonomicznych „guru”, zaczęła niszczyć zakłady produkcyjne.   Podczas, gdy duża cześć społeczeństwa żyje na granicy ubóstwa, często niedożywiona, polscy rolnicy musieli płacić Brukseli kary za nadprodukcję mleka i zlikwidowało się całe gałęzie rolnictwa. Na mój kobiecy „rąbankowo – twarogowy” rozum, gospodarka przecież nie powinna być po to, by miała „dobre” wskaźniki dla Brukseli, ale po to, by służyła społeczeństwu i umożliwiała godne życie. I to nie tylko godne w sensie „elektronicznego dobrobytu”, ale także w tym sensie, by poszukiwane wiejskie jajko i zachcianka w postaci twarogu zapamiętanego z dzieciństwa była możliwa do spełnienia. Jak tak dalej pójdzie, to jeszcze trochę, a znikną, albo zejdą do podziemia ogórki kiszone i kapusta, a schabowy w panierce będzie zakazany. Wyśmiewane peerelowskie „360% normy” zamieniono na „brukselskie wskaźniki” i nonsensowne unijne definicje. Pojawiły się więc banany ze znormalizowaną krzywizną i słynna marchewka zdefiniowana jako owoc, by zaspokoić zapotrzebowanie Portugalczyków na ulubiony przez nich dżem marchewkowy, który to dżem według urzędników unijnych musi być z owoców produkowany. A ja swoją wnuczkę uczyłam, że marchewka to warzywo. Jeszcze przeze mnie jedynkę w szkole z przyrody dostanie i nie zda do następnej klasy. A ja swojego syna uczyłam, żeby nie marnować żywności. Tymczasem plantatorzy i rolnicy wyrzucają na śmietnik krzywe ogórki, nieforemne jabłka i za tanie wiśnie.
       Moja kuzynka wyjechała z całą rodziną do Niemiec. Ilekroć ktoś się do niej wybiera, zawsze prosi o ser na pierogi i parę starych ziemniaków. Twierdzi, że tam twaróg nie nadaje się na pierogi, a ziemniaki są tylko młode przez cały rok i placki z nich nie takie. I tak to od sera przeszłam do emigracji. Pomimo wielu teraźniejszych negatywów i nonsensów, Polska ciągle nie jest jeszcze najnędzniejszym krajem świata, a tymczasem duża cześć populacji zachowuje się,  jakby tak właśnie było. Świadczy o tym niespotykana w czasach pokoju emigracja, która spowodowała straty ludnościowe porównywalne z tymi z okresu okupacji. Może ona przeobrazić się wręcz w służalczość w stosunku do zachodnich „kolonizatorów” i wstręt do patriotyzmu.
Z drugiej jednak strony, tak sobie myślę: co mają robić,  jak posłuchają / pooglądają polski telewizyjno – radiowy serial polityczny, w którym szczęśliwego końca ani widu… Ani słychu…
       Z gospodarki, która jeszcze w Polsce funkcjonuje, ogromna jej większość, a zwłaszcza banki, należy do obcego kapitału, który w dobie globalizmu w każdej chwili może przenieść się gdzieś indziej, o ile Polacy nie będą wystarczająco ulegli. Po latach sowieckiej dominacji, Polska uzyskała szanse na pełną suwerenność, która była marzeniem wielu pokoleń Polaków. Tymczasem kraj nasz został „przehandlowany” za iluzoryczny dobrobyt.
        Nie pojmuję, o co w tym wszystkim chodzi. I gdzie w tym wszystkim miejsce dla Polaka – mądrego, pracowitego, szlachetnego, uczciwego? Gdzie miejsce dla peerelowicza – ze „straconego” podobno pokolenia – z jego 800 złotową emeryturą? Bo ci inni to sobie radzą tutaj,  jak zawsze i jak wszędzie. Jak „tamci”,  którzy pod kościołem na ławeczce siedzieli i zapisywali, kto ze współpracowników szedł na niedzielną mszę, a potem listę w odpowiednie miejsce przedkładali, a gdy powiał wiatr transformacji, organizowali zbiorowe wyjścia na msze niepodległościowe i przed ołtarzem w poczcie sztandarowym stali, by dziś pierś wypinać do odznaczeń.

Polityka a szczęście
        Pewien mądry człowiek z Hin spotykany na forach internetowych (Tak! Tak! Z Hin, nie z Chin), życzy zawsze dużo szczęścia. Ogromna jest mądrość hińska, która zauważa, że pasażerowie Titanika mieli wszystko z wyjątkiem szczęścia. Tak sobie przy okazji hińskich życzeń pomyślałam, że gdyby pokusić się o podsumowanie ostatnich lat, to my – Polacy mieliśmy dużo szczęścia. Nasz kraj – pogrążający się w kłamstwie, obłudzie i hipokryzji, jak Titanik przepołowił się, ale nie utonął. Wielkie to także szczęście, że taplał się tylko w małym bajorku, zamiast   wypłynąć na szerokie wody /co mi się w zasadzie nie podobało/. Dzięki temu  agresywne i śpiewne syreny nie zwabiły go na skały, by się rozbił. Jednak podzielony pozostał. Czy to dobrze?
Myślę, że podziały i różnice zdań są dobre i mogą być budujące. Jednak podział narodu i władzy w obecnej wersji napawa mnie pesymizmem. Czy potrafimy się wznieść ponad to?
Nie!
Pokazały to dobitnie 4 czerwcowe uroczystości.
Czy potrafimy powrócić do naturalnego podziału ludzi – na brunetów, szatynów, rudych i blondynów? Na mądrych i głupich, ale potrafiących wspólnie świętować.
Nie! Nawet dzisiaj -  w dwudziestą rocznicę 4 czerwca 1989 roku.

Bet. Z tym szczęściem to najprawdziwsza prawda. Mam w rodzinie przykład: śmiertelna choroba, na którą nie ma lekarstwa, pomimo, że środków finansowych nie brak. Tam też jest wszystko oprócz szczęścia. Dziękuję za tę myśl.

EwaGreg. Dobry temat. Co ma piernik do wiatraka? Ktoś zapyta. A ma i to sporo. Tak sobie myślę, że gdybyśmy my Polacy, szukali w sobie dobroci, szacunku dla innych i miłości bliźniego, gdybyśmy widzieli jeszcze coś, poza czubkiem własnego nosa, gdyby silniejszy pomagał słabszemu, bogaty biednemu, to byłoby szczęście. W takich warunkach dałoby się prowadzić ten kraj ku świetlanej przyszłości! Tylko, że przykład idzie z góry. I często ma znamiona epidemii. A ja bym chciała, żebyśmy wszyscy, na chwilę zatrzymali się i pomyśleli, że jesteśmy jedną wielką rodziną, że zgoda buduje, niezgoda rujnuje.

Bet. Wszystko to  bardzo mądre i wartościowe, co mówicie. Smutne jest to, że dyskusja taka trafia do ludzi już przekonanych o słuszności takich wartości, a politycy żyją poza tym. Nie wierzę, że nie identyfikują się z takimi wartościami. Polityka rządzi się chyba jakimiś prawami, których normalny człowiek nie ogarnia. Inaczej nie mogę sobie wytłumaczyć tego, że wciąż wybierają kłótnię.

Bonynka. Moje przemyślenie na ten temat jest następujące: Nasze szczęście osobiste ma wiele wspólnego z polityką. To w jakich warunkach żyjemy, jak wychowujemy dzieci, jak je kształcimy, w końcu, jaką pensję ojciec rodziny przynosi na jej utrzymanie w dużej mierze zależy od polityki w państwie. Ktoś powie, że kowalem własnego losu jest on sam, ale jeśli Państwo ma w nosie obywateli i oprócz pustych deklaracji nie ma nic mu do zaoferowania, to ludzie żyjący w biedzie lub na jej skraju nie wykształcą dzieci, nie będą szczęśliwą rodziną, będzie się szerzyć patologia, więcej ludzi będzie niespełnionych, nieszczęśliwych, a u kresu swoich dni będą liczyć każdą złotówkę, bądź wybierać – kupić leki – czy chleb? Dlatego szczęście nasze jest zależne od polityki państwa, w którym żyjemy.

Bet. Bonynko miła, pozwolę sobie zaprotestować. Myślę, że ludzie niezamożni mogą bardzo dobrze wychować dzieci. Ubóstwo nie zawsze prowokuje do patologii, a ludzie z ubogich środowisk są bardzo często bardzo wartościowi i dobrzy. Osobiście wolę biednych i uczciwych kierujących się sercem od rozpuszczonych dobrobytem „nowobogackich”. Pieniądze nie zagwarantują szczęścia. To oczywiście nie zwalnia Państwa od obowiązków wobec swoich Obywateli. I tu się zgadzamy: polityka ma wiele wspólnego ze szczęściem.

AlElla. Ku odświeżeniu wspomnień, przeglądałam pamiętnik ze szkoły podstawowej. Wpis jednej z moich nauczycielek brzmi: szczęście jest tam, gdzie nas kochają i wierzą nam. No i tak sobie pomyślałam, w kontekście pamiętnikowego wpisu, że politycy to muszą być bardzo nieszczęśliwi. 

Bonynka. Elu nie wszyscy, nie wszyscy, bo są też i tacy, którym my uwierzyliśmy, więc są szczęśliwi.

Bet. Ale mądrości! Szczęście tam gdzie, nas kochają. Nic dodać nic ująć. A politycy są po to, aby zapewnić szczęście swoim wyborcom. My im uwierzyliśmy, bo ich wybraliśmy, a oni mają za zadanie nas uszczęśliwić. Jak to wszystko się komponuje?

EwaGreg. Szczęście jest tam, gdzie nas kochają i nam wierzą? Piękne słowa, takie prawdziwe. Nawet pewne dwa lata rządów w tym kraju były tego przykładem. Nie? Nie zgadzacie się z tym? Dlaczego? Rozumiem.  Podsłuchy, namiary, CBA, jeszcze może „rozmowy kontrolowane”, czyż nie są to przykłady na to, że rząd „nas kochał i nam wierzył”? Całe dwa lata pełnej „szczęśliwości”.

***
Wspomnienie ze smętkiem? Szare jakieś i smutne?
       Można odnieść wrażenie, że nowe popsuło stare i zostały prawie same wspomnienia i gruzy. Ten dosyć pesymistyczny i jednostronny obraz zdaje się być nierzeczywisty, nostalgiczny i ponury. Zadowolonym i szczęśliwym trudno się z tym zgodzić. Dużo się pozmieniało i stare odchodzi, czy nam się to podoba czy nie. Nadeszło nowe. Z pewnością i w Chełmie żyje dużo ludzi  szczęśliwych, którzy odnieśli sukces. Widzę także takich wokół siebie. Coraz więcej mieszkańców zamożnych i zadowolonych. Miasto pięknieje, nawet siermiężne peerelowskie blokowiska. Ludziom się poprawia. Widać to chociażby po pełnych  koszach zakupów, ilości samochodów i prywatnych domów. Urawniłowki nie ma i być nie może. Pojawiają się nowe potrzeby i nowe wzorce. Państwo nigdzie na świecie nie jest od tego, aby uszczęśliwiać ludzi i opiekować się nimi. To utopia komuny, która znalazła pewny grunt w ludzkich umysłach, bo wygodnie powiedzieć, że państwo powinno to, czy tamto, a ja sobie biernie poczekam. Trudno jednak zrozumieć emerytom z Dyrekcji, że od opieki i uszczęśliwiania są oni sami, ich rodziny i lokalne społeczności. Ludzie wybierają samorząd nie zawsze w sposób przemyślany, a potem, jak wybiorą tak mają. Nie zdają sobie sprawy z tego, że to nie państwo na przykład bezsensownie zlikwidowało ich ogródki, tylko lokalne wybrane przez nich samych władze. One powinny ułatwiać start i działanie nowym prywatnym firmom, które dają ludziom zarobić i poprawiają byt całej okolicy. Jeśli tego nie robią, znaczy, że niewłaściwych ludzi społeczność wybrała. Nikt na świecie lepszego systemu nie wymyślił, jak lokalna demokracja. Tyle, że trzeba się zainteresować kandydatami i wybierać ludzi mądrych i odpowiedzialnych.
      
       Spojrzenie moje na transformację ustrojową jest przez pryzmat sielskiej atmosfery osiedla, ludzi (dzisiaj emerytów), przeważnie kolejarzy, którzy wszystko dostawali: węgiel, lekarstwo, skierowanie na wczasy wagonowe PKP, 3 ary ziemi na ogródek, podkłady na rozpałkę, bilety do kina i tak sobie żyli w świadomości/nieświadomości, że to jest życie dobre. Tak też wychowali kolejne pokolenie, które nie potrafi dzisiaj uszczęśliwić się. Praca, cudne samochody, piękne domy, pełne koszyki w supermarketach… To wszystko jest nieosiągalne dla takich. Być może dlatego obok siebie widzą przeważnie zgliszcza i…

Odmalowany przez dziadka Stasia i jego kolegów - emerytów, magiel.

Komenatrze - https://aleblogowanie.wordpress.com/2009/06/04/sciezki-transformacji/

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Jak opublikować komentarz?

Jeśli nie masz KONTA GOOGLE, to..można wybrać:

- NAZWA /ADRES URL - w..okienku NAZWA wpisać nick i w..okienku ADRES wkopiować adres swojego bloga.

- ANONIMOWY - w tej opcji proszę podpisać się w..komentarzu.

W komentarzu można stosować kursywę i czcionkę pogrubioną.