31 grudnia 2010

Sylwester na cztery fajerki

Był raz bal na sto par,
Pan wodzirej wprost szalał po sali:
"Koszyk raz! Kółko dwa!"
A pod oknem samotnie bez pani
Siedział pan, smętny pan,
Taki, co to nie pije, nie pali.
A tłum szalał...
(...) Na tym balu nad balami,
Takim, co się pamięta latami...


       Ilekroć myślę o zabawie, od razu dźwięczą mi w uszach słowa tej piosenki w wykonaniu Jerzego Połomskiego.  Ale... Ale... Frapuje mnie ów samotny pan siedzący pod oknem. Coś mi się nie zgadza. O ile dobrze pamiętam, to panie  'sprzedawały pietruszkę' pod ścianą, ponieważ w owym czasie na balach  płeć piękna triumfowała liczebnie. Wprost haniebny był  brak mężczyzn. Podobno na jednego przypadało aż półtorej kobiety. Co panowie robili z tym "pół" dodatkowo otrzymanym od losu?


Nieistotne. Teraz najważniejsza jest nasza wirtualna prywatka dla wszystkich, którzy na bal w Realu nie poszli. Przy kominku nie musi się zgadzać liczebnie. Tu nikt pod oknem siedzieć samotnie nie będzie, o! A w dodatku możemy jeść i pić, co kto ma i lubi. Nawet kotlety i golonkę, i to zupełnie legalnie. Pozwolili nam arcybiskupi i biskupi polscy spożywać w dzisiejszy piątek mięsne potrawy i nawet tańczyć.  Możemy więc się bawić i mój wspaniały bigos pałaszować oficjalnie, bez żadnej konspiracji. Hura!


Orędzie pana Prezydenta wysłuchane? Funkcyjni w pełnej gotowości? Goście przybywają? No, to startujemy! Dla spóźnialskich zarezerwowane są miejsca pod choinką, za kominem i na dwóch półkach z drewnem.

 

Prywatkę sylwestrową przy kominku ogłaszam za rozpoczętą i oddaję głos wodzirejowi:

- KLIK : https://www.youtube.com/watch?v=6hjsZDQOqAo 




Uwaga! Uwaga!  Panie i Panowie! Tadam! Tratatam! Oto prezentacja niektórych sylwestrowych kreacji:

 Bal przy "Bambino" nie może się odbyć bez Pani  Kulturalno - Oświatowej. Oto Andante spianato - nasza KO -  w wytwornej sukni:


 O! Ta Pani chyba chce zostać Królową 2011? Ciekawe, kto to? Nie rozpoznaję zza okularów. Może ktoś pozna po nóżce?


 W  indyjskiej tunice występuje znana z zamiłowania do orientalnych klimatów Jagoda:



    Para w strojach... Szejka i Krokodylicy?


Jako motylek - gospodyni odmłodzona na skutek zabiegów "SPA...niałych":



To kreacja Patmar i jej cały barek do dyspozycji: 

Dobrej  zabawy i miłych pogaduszek życzy "Kominek".


Serdeczna prośba. Wszak to prywatka a nie tekst do dyskusji -  może odstąpmy od przyjętej na blogach zasady ‘komentarz-odpowiedź autora bloga’ i bawmy się wszyscy ze wszystkimi.


Dopisane 2 stycznia 2011.

Ku pamięci: 1433 toasty przed północą i 1094 po północy.



9 grudnia 2010

Metro warszawskie, czyli prowincjuszka w opałach


30 grudnia 2008
Metro warszawskie, czyli prowincjuszka w opałach  

https://aleblogowanie.wordpress.com/2008/12/30/metro-warszawskie-czyli-prowincjuszka-w-opalach/


       Metro - szybkie, wygodne i ładne. Jeszcze pachnie nowością. Tylko wsiąść i jechać. Nie tak od razu... Nie tak łatwo i bezproblemowo człowieku powiatowy. Co innego Warszawiacy, oni to wiedzą, oni może potrzebną wiedzę wysysają  z mlekiem matki, albo w szkołach warszawskich jest przedmiot: stołeczny transport? A może otrzymali instrukcję  obsługi metra? Ja takiego poradnika nie przeczytałam. Błąd! Wielki błąd! Trzeba całe życie się uczyć, bo nauka to potęgi klucz. Także do metra.

       Pierwszym kluczem do niego jest bilet. Zwykły kartonik. Biały, z nadrukiem. Od paryskiego na przykład różni się kolorem. Paryski - żółty. Na ten żółty kartonik śmigałam starym, poczciwym paryskim metrem w roku 1972. Bezproblemowo, tak zwyczajnie, bez żadnych specjalnych umiejętności, bo i gdzie w owych latach można było je zdobyć? Ani internetu nie było, by chociaż metro zobaczyć, ani telewizja nie instruowała, jak z paryskiego metra i biletu korzystać. Bo i po co zresztą?

       Proste czynności są przecież proste w świecie. Proste oznakowania są przecież czytelne w świecie. Czy to strzałka, czy inny rysunek...  Czy to w Paryżu czy Londynie... Małpa spojrzy i zrozumie. Ale nie w Warszawie.  Warszawskie metro  niezrozumiałe dla prowincjusza.  Korzystanie z warszawskiego metra jest wręcz trudne i niebezpieczne. "Ciemniaczka" z prowincji przyjechała, myśli, że to Paryż i od razu do metra się pcha. Na dodatek jeszcze wydumała, że z przed pół roku bilet, który przezornie na zapas kupiła wykorzysta (tak jak w Paryżu nawet po 20 latach), chociaż cena się zmieniła. Nic z tego. W sprawie biletów żadne prawa nabyte nie obowiązują! Trzeba kupić nowy!

       Wkłada  bilet do automatu i... A guzik! Bramka nie wpuszcza. Tłucze więc udem w metalową rurę, popycha z całych sił, nic z tego.  Obite, jak schaboszczak lewe udo  boli, pewnie już sine,  z prawego więc atakuje, sądząc, że to drugie, jako silniejsze da radę sforsować nieczułą zaporę. Nic bardziej mylnego. "Ciemniaczka" z prowincji powinna się wcześniej nauczyć, że życie  jest trudne nawet w sprawach zwyczajnych, prozaicznych. Jednym z  elementów komplikowania prostych czynności jest między innymi użytkowanie biletu - kartonika, który trzeba  odpowiednią stroną włożyć do automatu. Nie wiesz tego -  nie wejdziesz. Posiadasz taką wiedzę, a nie widzisz dobrze, też nie wejdziesz, jeśli o pomoc w identyfikacji właściwej strony biletu nie poprosisz. Na szczęście ludzie w Warszawie dobrzy. Zauważyli i pomogli odpowiednią stroną bilet do otworu wsunąć.

       "Ciemniaczka" jednak powinna była wiedzieć, że walizkę trzeba nad bramką przenieść, trzymając ją nad głową, na plecach, albo na ramieniu. Gdyby nawet wiedziała, to i tak by nie dała rady trzymać w górze walizki. Pod szlabanem bagaż się nie mieści, no to ciągnie tuż przy własnej nodze walizkę na kółkach. Pech? Doskonałe ergonomicznie wejście zatrzaskuje walizkę w swych sidłach, nawlekając się jak nitka w igłę  w walizkowe ucho jednym z trzech swych metalowych ramion. Doskonałe, bo ergonomia oraz projektowanie ergonomiczne - to dostosowanie maszyn, urządzeń i przedmiotów do potrzeb fizycznych i psychicznych człowieka, a nie człowieka z walizką. Płakać? Nie! Przecież wiadomo, że  podróżny z bagażem powinien korzystać z usług przedsiębiorstw taksówkowych, a nie metra. Przecież wiadomo, że życie i wszelkie czynności nie mogą być proste. 
       Nie ma lekko!  Powszechne hasła dnia to: utrudnić! Skomplikować! Po łbie! W udo! Raz z prawej! Znowu z lewej! Życie ma być ciężkie! Na szczęście ludzie w Warszawie dobrzy. Zauważyli... Pomogli. Swój własny bilet odsprzedali, do automatu  włożyli, walizkę z potrzasku uwolnili.
       
       Wreszcie ruchome schody. Szczytowe osiągnięcie radzieckiej myśli technicznej lat czterdziestych służące do komfortowego pokonywania różnicy poziomów. Sen prawie każdego dziecka w PRL'u. Obowiązkowy punkt programu wycieczek szkolnych. Najpierw przy Trasie W-Z, potem na Dworcu Centralnym wybudowanym przez Maliniaka i czterdziestolatka Karwowskiego. Teraz na każdej stacji metra.

       Ale "ciemniaczka" z prowincji nie wie, że walizkę trzeba trzymać na ruchomych schodach przed sobą, albo za sobą, bo lewa strona schodów ma być wolna dla ruchu pieszego.
- Pani zabierze tę walizkę!  Tędy się chodzi!
A głupia "ciemniaczka" myślała, że ruchome schody służą do zjeżdżania i wjeżdżania, a nie do schodzenia i wchodzenia.
- Pewnie niektórzy nie doceniają myśli technicznej inżynierów od schodów albo nóg nie oszczędzają. A może to rodzi się nowa polska tradycja ( na miarę tej z filmu "Miś"), taka obyczajowość wielkoschodowa, albo dyscyplina sportowa pod nazwą: wyścigi na ruchomych schodach?

"Ciemniaczka" szanuje  tradycje i upodobania wszystkich ludzi, posłusznie więc mocuje się z walizką, by drogi szybszym od schodów biegaczom nie tarasować.
Chwila nieuwagi, zachwianie równowagi i... Walizka koziołkuje uroczo po schodach.

       Na szczęście ludzie w Warszawie dobrzy. Zauważyli... Pomogli, popilnowali na dole walizkę. Nie połamała się nawet, kółek nie pogubiła, tylko kapało z niej.  Z rozbitej butelki ze świątecznym trunkiem dla szwagra.
       
       Na peronie przy torach napis MŁOCINY ze strzałką w stronę torów. 
- Na drugą stronę torów trzeba przejść? Którędy? Żadnej kładki nad torami nie widać! Przejścia pod torami też nie ma! Chyba nie przez tory? Każdy głupi przecież to wie!  Czyli co? Czyli jak? Trzeba  zawrócić?  Na te same schody? Czy są jakieś inne?
Strzałka milczy, jak zaklęta,  nie mówi, co robić, tylko uparcie na tory nakazuje wchodzić.
- To nie z tego peronu na Młociny?
- A jakże, z tego!  
       Na szczęście ludzie w Warszawie dobrzy. Wyjaśnili, że strzałka wskazująca kierunek nie jest wektorem  ani inżynierskim, ani  geometrycznym  mającym kierunek i zwrot określający orientację wzdłuż danego kierunku, a tak po prostu sobie jest, bo tak namalowano ją i w żadnym wypadku nie należy sugerować się jej kierunkiem i zwrotem.
- Aha!

       Nadjeżdża pociąg.  Kto ma kłopoty z oczami, za białą linią szura  butem po peronie, by wyczuć brzeg peronu i nie wpaść w czeluść między wagonem a peronem. Nic szorstkiego, ani chroboczącego pod butem jednak nie wyczuwa się. Jak więc wsiąść? W którym momencie dać krok do wagonu? Na szczęście ludzie w Warszawie dobrzy. Pomogli... Wyjaśnili, że takie tam  niedowidzenie to nie feler, skoro białą linię widać. Całkowicie niewidomi to dopiero źle mają, jeden nawet pod pociąg wpadł. Nietrafiona to pociecha, żadna pociecha, smutno się zrobiło...

       Pociąg rusza! Znajduje się miejsce siedzące na wprost reklamy. Ta dopiero rozwesela!  Miło jest przecież wygrać pogrzeb, choćby nawet był skutkiem wygranego darmowego leczenia. Trzeba zrobić zdjęcie, bo na słowo nikt nie uwierzy.
Ja sama zresztą nie wierzę. Pewnie aparat fotograficzny miał "majaki" po upadku ze schodów.       
                                                      
                                
   
Samo życie...

4 grudnia 2010

Księga tradycji i zwyczajów świąteczno - noworocznych


Opowieść Świąteczno - Noworoczna

   
         Nasi przodkowie, podporządkowani rytmowi przyrody, wyznaczającej pory siewów i zbiorów, nie odczuwali potrzeby liczenia lat. Każdy miał ich tyle, na ile się czul. Nie przywiązywali też zbytniej wagi do nazw miesięcy. Upływ czasu mierzyli ważniejszymi świętami, okresami je poprzedzającymi i po nich następującymi. Najważniejsze były Gody – święta radości, święta rodziny i sąsiedztwa, święta dzieci, służby, wielkie godnie święta – rozpoczynające się Wigilią.
Radosne i gwarne Gody (ta starożytna nazwa ma związek z zetknięciem się dwóch lat – godów starego i nowego) poprzedzał długi i monotonny adwent. Jeszcze w wigilie św. Andrzeja młodzież się bawiła, dziewczęta wróżyły wylewając na wodę roztopiony wosk, ale potem cichły skoczne melodie, śpiewy, śmiechy i swawole. Powiadali, ze:

Święta Katarzyna klucze pogubiła,
święty Jędrzej znalazł, zamknął skrzypki zaraz.
 
       Następował czas ciszy, postu i nabożeństw. Ludzie zamykali się przed wichrem i słotą w swoich domostwach, ustawały sąsiedzkie wizyty, jedynie dziewczęta schodziły się, by w długie wieczory wspólnie drzeć pierze, tkać i prząść. Prace umilały sobie śpiewaniem nabożnych pieśni i opowiadaniem baśni. Im bliżej Godów, tym nastrój stawał się weselszy, a w dzień Wigilii wszystkich ogarniało radosne podniecenie. Od świtu w domach panował duży ruch. Każdy chciał być przydatny, pomagać w świątecznych przygotowaniach, by zapewnić sobie pomyślność w nadchodzącym roku. Mężczyźni szli na ryby albo starali się upolować jakąś zwierzynę. Dzieci stroiły podłażniczki i w kątach izby ustawiały snopy nie młóconego zboża, a kobiety szykowały w kuchni delicję za delicją. Potrawy na wieczerzę wigilijną musiały być postne, a ich liczba nieparzysta. Przyrządzano je ze wszystkiego, co rosło w polu, sadzie, ogrodzie, lesie i żyło w wodzie. Im więcej potraw znalazło się na stole, tym większej obfitości pokarmów i większych dostatków można było spodziewać się w nadchodzącym roku.
 
       Gdy już stół zasłano sianem, nakryto obrusem, czekały półmiski z potrawami, niecierpliwie wypatrywano pierwszej gwiazdki. Gdy ta zajaśniała, zebrani przy wigilijnym stole łamali się opłatkiem, składając sobie życzenia: bodaj byśmy na przyszły rok łamali go ze sobą. Potem zasiadano do wieczerzy, przestrzegając zasady, aby liczba biesiadników była parzysta. Głód lub dostatek w zbliżającym się roku zależały od tego, czy się na Wigilię najadło do syta. Jedno nakrycie na stole i miejsce przy nim należało zostawić wolne dla nieobecnego członka rodziny, zbłąkanego i zmarzniętego przybysza lub duszyczki z zaświatów.
Uczta wigilijna wszystkich łączyła.
Podawano śledzie, czerwony barszcz z uszkami, kapustę z grzybami i karpie przyrządzane na rożne sposoby. W niektórych rodzinach kresowego kolorytu nadawała wieczerzy makowa babka z bakaliami, formowana na zimno, podobna w smaku do kutii. Na zakończenie obowiązkowo podawano kompot z suszonych owoców.
      
        Po wieczerzy kręcono ze słomy powrósła i opasywano nimi drzewka owocowe żeby lepiej rosły. Wynoszono tez resztki jedzenia zwierzętom. Gospodarze, wychodząc przed dom, zapraszali na ucztę wróble, albo wilka z lasu, a nieraz nawet mróz. Starano się nikogo nie pominąć i ze wszystkimi się godzić. Nie uprzątano tez wigilijnego stołu, żeby nocą mogły się jeszcze przy nim pożywić przybyłe z zaświatów duchy krewnych. Kiedy spełnione zostały wszystkie związane z wigilijną wieczerzą obrzędy, można było przed wyjściem na Pasterkę, zwana tez Północką, odpocząć, porozmawiać, pośpiewać kolędy. O północy spieszono na Pasterkę. Każdy starał się przyjść lub przyjechać do kościoła jak najszybciej. Ci bowiem, którzy pierwsi przestąpili próg świątyni, mieli też być pierwsi we wszystkich pracach gospodarskich i najlepsze zebrać plony. W czasie uroczystej mszy, przy dźwiękach dzwonów i śpiewie kolęd, oddawano hołd narodzonemu Zbawicielowi, a także witano nowy rok obrzędowy i wegetacyjny. Wierzono, że dla tych, którzy w piękny i niezwykły wigilijny dzień nie zaniedbali niczego z przekazanej przez ojców tradycji, będzie on dostatni i szczęśliwy. 


***

         Bardzo tęskniliśmy zawsze do Gwiazdki. W grudniu dnie były coraz krótsze, a rankiem noc długo nie ustępowała. W dniu wigilijnym jakby topiła się w pomarańczowych i fiołkowych mgłach, a dzień budził się uroczyście. Gdy rozwidniło się zupełnie, wyciągaliśmy z pudelek złociste i srebrzyste ozdoby choinkowe. Choinkę wnosił ojciec, a jeszcze zanim ją postawił, trzeba było umieścić na szczycie gwiazdę i anioła dmącego w puzon. Potem zawieszało się jabłka, pod którymi  leniwie gięły się gałęzie choinki. A gdy choinka była już ubrana i omotana w kolorowe łańcuchy, od ciepła w pokoju zaczynały wirować wielobarwne świecidełka, pachnieć pierniki i figi. Wszystkie dzieci chodziły z kąta w kąt, siadały przy oknach niespokojne, ciche i rozmarzone. Wiedziały, ze czar Wigilii zacznie się  o  zmroku. Zmrok nadchodził tak powoli. Zdawał się już być blisko i cofał się znowu. Mama wciąż wychodziła do kuchni. Ojciec przez dłuższą chwilę siedział nieruchomo i milcząco w pokoju. Zdawał się nie widzieć domu i dzieci. Myśli jego odlatywały daleko do dawnych lat, kiedy Gwiazdkę spędzał w zimnej piwnicy podczas wojny i do lat jeszcze dawniejszych, szkolnych, kiedy na Wigilię nie było nawet chleba i śledzia.
Nareszcie ojciec mówił:
- Widzę już gwiazdę.
A jeśli było pochmurno, mówił:
- Muszą być już gwiazdy na niebie – i wstawał. 

Wtedy cicho i niespodziewanie zamykały się drzwi do pokoju. Teraz nadchodził Gwiazdorek, aby podłożyć prezenty pod choinkę. Jego dzieci nie mogły widzieć. Siedziały więc cicho pełne lubych oczekiwań. A kiedy drzwi otworzono, pokój z choinką jaśniał, pachniał i krążył przed naszymi oczyma. Dzieci wchodziły nieśmiało, zupełnie oszołomione. Rodzice tak samo onieśmieleni przyciągali nas za ręce i całowali. Dużo chwil cudnych upłynęło zanim dzieci wreszcie spostrzegły podarunki pod choinką dla wszystkich ułożone. Starsza siostra ujmowała skrzypce, grała na nich, a dziadek śpiewał:

„A wczora z wieczora, a wczora z wieczora
z niebieskiego dwora..”.

A gdy ojciec zaintonował pieśń:

„Bóg się rodzi, moc truchleje...”

dzieci wszystkie razem wybuchały śpiewem, a mama płaczem wzruszenia.

Podczas wieczerzy mama zawsze drżała, aby dzieci nie udławiły się ością z ryby. Dziadek kazał jeść dużo kartofli, aby te ości popychać.

      W końcu zjawiały się bakalie – sen całego roku –słodycz daktyli pachnąca i ostra słodycz fig, aromatycznie skrzypiące rodzynki, zimne marmoladki, wonne korzenne pierniki, a na końcu orzechy.  Po wieczerzy jeszcze raz zapalano świeczki – słodka dobrotliwość ogarniała wszystkich, jak zawsze po nasyceniu się wielkim szczęściem.
Półśniąc nad naszymi zabawkami od Gwiazdorka  i jadanymi tylko raz w roku pomarańczami – słyszeliśmy, jak w każdym domu płynie kolęda:

„Gdy się Chrystus rodzi i na świat przychodzi,
Ciemna noc w jasnościach promienistych brodzi....”
  



1 grudnia 2010

List do Mikołaja


01 grudnia 2010
List do Mikołaja  https://aleblogowanie.wordpress.com/2010/12/01/list-do-mikolaja/

    

      Bardzo pokochała pieniądze i od pewnego czasu w życiu miała tylko jeden cel. Więcej! Więcej! Więcej! Pieniądze przysłoniły jej cały świat. W dążeniu do materialnego komfortu porzuciła wszystko i wszystkich, którzy ją kochali.

       Zostawiła ukochanego i wyjechała do wielkiego miasta, bo w małym nie widziała perspektyw. Metropolia też ją rozczarowała. Zawsze miała wprawdzie pracę, ale oczekiwała lepszego wynagrodzenia. Osiągany dochód nie wystarczał na codzienne zakupy, którym nie mogła się oprzeć. Do tego drogie knajpy. W rodzinnym mieście nie wystarczało jej 1600 złotych miesięcznie, w Warszawie płakała, bo ma tylko niecałe cztery tysiące, które kończyły się w pierwszej dekadzie miesiąca.

       Postanowiła poszukać bogatego faceta. Znalazła. Sporo starszy, ale elegancki i wysportowany, a przede wszystkim z grubym portfelem. Zaczął się szał wydawania  pieniędzy. Codziennie nowe bluzki, kozaczki, perfumy… Wieczorem kolacje w restauracjach… Trunki z najwyższej półki. Obłęd zakupów i szastanie pieniędzmi lubego skończyły się dość szybko. Pan poprosił o rękę i zaproponował zamieszkanie razem jeszcze przed ślubem. Nie odmówiła. Pech sprawił, że pan liczył na normalny dom z gorącą  kolacją przy własnym stole, a nie w restauracji, chciał mieć posprzątane, no i co najgorsze… dziecko! Tego nie wytrzymała. Uciekła.

       Miała jednak farta. Trafiła się nowa dobrze płatna praca w dużej firmie międzynarodowej. Dostała na rękę ponad sześć tysięcy i służbowe auto. Jednak musiała także spełniać rolę maskotki i kochanki szefa. Ale warto było, bo z dodatkowych  ‘obrywów’ i prezentów szafy znowu mogły zapełniać się kolejnymi zbędnymi rzeczami.

       Wakacje spędziła z szefem na Borneo. Nastała jesień. Powiało nostalgią… smętkiem… Zatęskniła za ukochanym z małego miasta. Jeden telefon i przyjechał. Poprosiła o drugą szansę. Kochał, więc wybaczył. Z nim świat się wydawał taki piękny. Cóż z tego, jak w sklepach tyle cudności. Świąteczne dekoracje kuszą. Znów nowe kozaczki przywieźli.  Nie sposób więc rezygnować z pozycji  ‘maskotki’ w firmie.

- Dziwka jesteś! Dwa słowa tylko powiedział ukochany i odjechał.

       Zaczęła robić porządki. A może  to  remanent? Pudełka z nie używanymi pantoflami mieszają się z bluzkami  - po kilka tego samego rodzaju a nawet koloru. Większość jeszcze zapakowana, albo w reklamówkach sklepowych. W głębokich szufladach razem z bielizną przeterminowane drogie kosmetyki. W kuchni nie zainstalowana zmywarka, szybkowary i talerze w pudłach. Z produktów spożywczych jedynie  cukier i kawa oraz niezliczone ilości wykwintnych koniaków. Nalała sobie kieliszek. Usiadła i… pisze list do świętego Mikołaja.

Drogi Mikołaju!

       Zapomniałam się i straciłam wszystko, na czym mi kiedyś zależało. Dałam się zwariować. Mania zakupów i pieniądze przysłoniły mi piękno tego świata. Nie chcę już kolejnych butów, droższego swetra, ani też wypasionego auta. Proszę o mój pokoik na stancji, w którym mieszkałam z ukochanym. Proszę o stary sprężynowy tapczan, na którym przytulałam się godzinami do Wieśka i z jednego kubka wspólnie z nim piłam tanią kawę plujkę…  Luiza

Do wiadomości: Wiesiek