16 stycznia 2010

Katastrofa lotnicza


 02 kwietnia 2008

     Każdy na swój sposób przeżywa tragedie...  Śmierć przywołuje pamięć o bliskich, którzy są po Tamtej Stronie... 
Katastrofa samolotu CASA, w której zginęli żołnierze - elita polskiego lotnictwa przywołała we mnie wspomnienia o lotniku wujku Władku - pułkowniku oblatywaczu nowych maszyn. Wujek miał szczęście, dosłużył się emerytury, a w wieku sześćdziesięciu lat doczekał się syna, który przyszedł na świat dokładnie w dniu 60 urodzin wujka. 



Pamiętam, jak moja mama zawsze drżała o Władka - swojego brata, gdy ten wyjeżdżał na jakieś niezrozumiałe nam misje do Moskwy i do Djakarty. Wujek mówił, że testuje tam samoloty w różnych warunkach atmosferycznych. 



Czy ktoś wie coś na temat misji polskich lotników w Djakarcie w latach sześćdziesiątych /Polish Commercial Office. Djl. Palem-1.Djakarta. Indonesia/? 

Pamiętam opowieść wujka o awaryjnym lądowaniu na drodze. Jako dziecko, nie pojęłam, dlaczego ratował maszynę, narażając własne życie.

Pamiętam piękny w kolorze stali mundur wujka.

Pamiętam gabardynę, wełnianą tkaninę z przędzy czesankowej, o takim skośnym splocie, z której mundur był uszyty.

Pamiętam, jak wujek przywoził kupony gabardyny, a mama szyła nam płaszcze, garsonki, spódnice.

Pamiętam, że tak pięknie, jak wujek nie prezentowaliśmy się w tych stalowych ubraniach na tle dzieci ubranych bardziej kolorowo.

Pamiętam, jak wujek przywiózł nam sarnę na Boże Narodzenie, która wpadła mu pod koła samochodu. Mówił, że pierwszy raz w życiu wtedy przestraszył się. Żal mu było zabitej sarenki, ale to później... Wcześniej całe życie przeleciało mu przed oczami...

- Bezpieczniej czuję się w przestworzach, nad chmurami - mawiał.

Dla wujka niebo było łaskawe? A może w owych czasach nie było miejsca na nonszalancję,  wskazywaną dzisiaj jako jedną z przyczyn katastrofy Casy?


 

Pamiętam opowieść babci Jadzi o moim ojcu, który w czasie wojny wyciągnął lotnika z płonącego samolotu. Za ten wyczyn otrzymał od dowództwa w nagrodę pozwolenie na ślub z mamą i spadochron na suknię ślubną. Zdjęcie - mama w sukni ze spadochronu i tata w pożyczonym garniturze - to najcenniejsza pamiątka po rodzicach.









Pamiętam tylko ze zdjęć i opowieści babci, stryja Stefana, klarnecistę wojskowej orkiestry. Zaginął, jak wielu jego kolegów - muzyków, w noc po koncercie w Krzemieńcu, na którym zagrali Warszawiankę. Zapłacili za to najwyższą cenę...
Według oficjalnej wiadomości, jaką babcia otrzymała z Czerwonego Krzyża, zmarł umęczony w Oświęcimiu. Zachowały się dwa listy od stryja, z tajemniczego "łagiernego jaszczika"  P.34/14 - Kalinin. W listach tych chwali, jak jest tam dobrze, jak smaczne jedzenie i jak dużo dostają chleba... 

  
       

        Dziś wiadomo, że internowani przebywali w skrajnie ciężkich warunkach, w przepełnionych barakach, piwnicach prawosławnych monastyrów, bez dostępu do wody, w fatalnych warunkach higienicznych. Zmuszano ich do niewolniczej pracy. Chorowali na tyfus, gruźlicę, dyzenterię... Umierali także z wycieńczenia i głodu... Tego babcia nie mogła wiedzieć...


Bet. Wzruszyła mnie ta opowieść. I pomyśleć, że tacy ludzie służący w Wojsku Polskim, Ludowym, naturalnie byli i są opluwani bo służbę przyszło im pełnić w czasach PRL!  A Twojemu Wujkowi żal było sarenki i ratował maszynę, a nie życie - tak ludzie honoru pojmowali służbę Ojczyźnie.
Bluzki ze spadochronów wspomina także moja mama! Takie były czasy i czapki z głów przed ludźmi,  którym przyszło wtedy żyć i żyli godnie. Łączę się w bólu z rodzinami lotników, którzy  zginęli.

EwaGreg. Byłam małą dziewczynka kiedy zamieszkaliśmy w Świdwinie. Moi rodzice pracowali w Wojskowym Przedsiębiorstwie Budowlanym. Budowali Smardzko, wojskowe osiedle dla rodzin lotników z Bazy Lotniczej w Świdwinie. Tragedia ta, dotknęła mnie bardzo boleśnie. Miałam wielu ,,wujków"  takich ,,przyszywanych", właśnie lotników, jeden nawet przez krótki czas mieszkał w naszym mieszkaniu. Dzisiaj go sobie przypomniałam... Łączę się w bólu z rodzinami tych, którzy zginęli w tej tragicznej katastrofie. 

13 stycznia 2010

Joanna Guze i Madamka


13 stycznia 2009


         Zmarła Joanna Guze, jedna z najlepszych polskich tłumaczek z języka francuskiego. Także autorka książek o historii sztuki.

       Jestem miłośniczką kultury i literatury francuskiej. I choć Joanna Guze jest twórczą postacią polskiej kultury, myślę, że jej śmierć opłakuje także kultura francuska.
       Pierwszy raz o Joannie Guze usłyszałam od nauczycielki języka francuskiego – kochanej Madamki, która podobnie, jak Joanna Guze, miała w czasach PRL kontakty z polską kulturą na emigracji.
W tym samym czasie też były na stypendium we Francji. Potem chyba nigdy się nie spotkały.
      Na lekcjach języka francuskiego „Madamka” polecała literaturę francuską właśnie w przekładzie Joanny Guze, ceniąc ją za przekłady literackie, a nie dosłowne, jak czynili to niektórzy tłumacze – rzemieślnicy. Zaszczepiała uczniów literaturą francuską także korzystając z książek przerabianych specjalnie dla osób uczących się języka francuskiego. Były to książki francuskich pisarzy – nie przetłumaczone na język polski, ale uproszczone językowo i gramatycznie, z mniejszą ilością czasów. Miały dawać poczucie dumy, że książkę czyta się w ojczystym języku jej autora. Oczywiście też uczyć francuskiego. Nie pamiętam, czy one były dziełem Joanny Guze, czy może z jej inicjatywy albo dzięki jej pomysłowi powstawały.
     Madamka dzieła francuskie czytała w oryginale. Nie potrzebowała przekładów. Twierdziła, że "deformują".  Ale kiedy przeczytała  "Dżumę" Alberta Camusa  w przekładzie Joanny Guze, to po prostu, jak określiła, dech jej zaparło, bo nie przypuszczała, że tłumacz tak może wejść w duszę autora.

Obie Panie teraz się spotkały...
Ciekawe, czy rozpoznały w sobie stypendystki z paryskiej dzielnicy i z całonocnych kolejek na wystawy. Tak! Tak! Z kolejek, bo wielki był głód kultury w powojennych latach czterdziestych.

A ja? Cóż ja...
Dzięki jednej kochanej Pani, pokochałam drugą Panią, literaturę oraz impresjonistów.