Blady strach padł na wiernych
uczestniczących w niedzielę we mszy świętej w jednym z kościołów w Warszawie.
Wojna! Trzecia wojna
światowa! Tyle z niedzielnego kazania zapamiętali niektórzy parafianie.
Rozdzwoniły się telefony do rodziny i znajomych. W rozmowach strach, wielki
strach! Pytania, co robić? Ksiądz kazał przychodzić
do kościoła i modlić się. Ale... Co
jeszcze? Czy zrobić zapas cukru, soli i mąki? Może spirytusu? Pamiętający II
wojnę światową choćby tylko z filmów czy opowieści wiedzą, że alkohol był
niezłą walutą podczas okupacji, a okupant zapowiada się z ludów lubiących
wódeczkę.
I mnie dopadł telefon wieszczący trzecią
wojnę światową tak strwożonym głosem, że zamarłam niemal na całą niedzielę.
- Wyjeżdżam jutro z Warszawy
do małego miasteczka. Tam mają kuchnię węglową, a u siebie co zrobię, jak
zgaśnie światło i wyłączą gaz? I są tam porządne piwnice. W moim wieżowcu zbyt ciasne
w stosunku do ilości mieszkańców. Następnie pyta, czy zlikwidować lokatę w
banku? Nie wie, gdzie najbezpieczniejsze będą pieniądze.
- Każdy w jakiś sposób lęka
się, patrząc na wydarzenia na Ukrainie. I ja z niepokojem je śledzę. Czy
jednak już mam zacząć żyć w schronie, którego i tak nie mam, albo iść na
tułaczkę w bezpieczniejsze moim zdaniem rejony? Czy ksiądz miał prawo aż tak śmiertelnie
przerazić swoją parafiankę? Wpędzić w
zamartwianie się, jakby ono miało mieć wpływ na międzynarodową sytuację? Zapytałam.
- Nie można przecież aż tak mocno
trapić się na zapas tym, na co nie masz wpływu i nie jesteś w stanie zmienić,
bo zabraknie chęci do życia i siły do zmieniania tego, co naprawić jesteś w
stanie.
Nie pomogłam swojej rozmówczyni przyjąć
jakiś inny punkt widzenia. Widzi tylko czarny scenariusz wyniesiony z kościoła.
Dziś już jest u rodziny w małym mieście. Oby nie przestraszyła swoich wnuków
tak, jak ją przeraził ksiądz...