27 maja 2017

Jak nie zostałam „celebrytką”

Sława przeszła koło nosa bo trafiło, jak na kamień kosa.


       Napisała kiedyś do mnie redaktorka pewnego kolorowego czasopisma. 
W pierwszych słowach e-maila zawarła mnóstwo pochwał, w tym, jaką to ciekawą i ujmującą osobowością wyróżniam się wśród rzeszy blogerów podróżujących.  Dalej była długa lista landrynkowych komplementów. Potem okazała podziw dla opisów moich większych i mniejszych podróży oraz wspaniałej galerii zdjęć. Na zakończenie padła propozycja zaistnienia w wydawnictwie papierowym i prośba o wywiad. Zdziwiłam się, ponieważ nie jestem podróżniczką w pełnym tego słowa znaczeniu. Wyjeżdżam od czasu do czasu na wakacje, jak zwykły przeciętniak. Na wyciągnięcie ręki, na samych „Posiaduszkach”, bywają lepsi ode mnie w tematach podróżniczych, a co dopiero w całej blogosferze. Dlaczego więc ja? Na pochwały i zainteresowanie, jak niemal każdy chyba, bywam łasa, ale nadmiaru słodkości od osoby zupełnie obcej i nieznanej nie da się przyjąć bezrefleksyjnie. Włącza się ostrzegawcze światełko.

Wcześniej, też w kolorowym czasopiśmie, widziałam zilustrowany zdjęciami wywiad z koleżanką, z której zrobiono osobę,  jakiej nikt z jej znajomych, a nawet ona sama nie zna. Na pytanie o pozę i minę na zdjęciu zupełnie do niej nie pasującą odpowiedziała: tak kazali, tak ustawili i tak musiało być. Nawet nie umiała wymaganej miny od razu zrobić, więc wielokrotnie powtarzano ujęcie, aż udało się stworzyć upragniony przez redakcję wizerunek kobiety, na którą w danej chwili zapewne było zapotrzebowanie.

Trochę z przekory, bo lubię się przekomarzać, a w większości z ciekawości, co też zechcą zrobić ze mną, odpisałam pani redaktor. Ta, zadowolona zaczęła kuć żelazo zanim wystygnie. Na pierwszy ogień poszły uzgodnienia na temat zdjęć. Zaproponowałam, aby wybrano dowolne fotografie z moich internetowych albumów.

- Nie! To musi być specjalna sesja fotograficzna. - Poinformowano mnie oschle.


       Na sesję zdjęciową nie zgadzam się, więc przekonuję, że mając do dyspozycji całą moją wspaniałą galerię, coś zapewne wybiorą.  Mogę ewentualnie wysłać oryginały - w dużo większej rozdzielczości - wskazanych fotografii, bo te zamieszczone w sieci są pozmniejszane i zniekształcone przez  szablony blogowe oraz programy do wyostrzania, czy przycinania albo pionowania. Dalsze uzgodnienia mogły odbywać się tylko telefonicznie. Zarządzono, że poza pytaniami i odpowiedziami, nic na piśmie. Przez telefon zostałam poinformowana, że na zdjęciach, na które ktoś z redakcji zerknął, nie odpowiadam wizerunkowi emerytki podróżującej, jaką należy przedstawić czytelnikom. Musi więc do mnie przyjechać fotograf i zaaranżować "przedstawienie" zgodnie z ich wizją. Na nic zdały się argumenty, że to właśnie autentyczne ujęcia w danym miejscu na świecie, nie zaś reżyserowana sesja, oddają moją osobowość i zainteresowania, co tak bardzo szanowną redakcję we mnie urzekło. Poza tym, na zawołanie fotografa, w studyjnej czy domowej scenerii, nie odbiją się na mojej twarzy emocje związane z podróżą, ani też zauroczenie ścieżkami z moich wędrówek. Pani zaniemówiła, jakby nie rozumiała, o co chodzi. Dla przykładu odsyłam więc do zdjęcia z blogu „Afryka moja”, na którym - jak skomentowali internauci - /.../ pomimo ciemnych okularów widać uczucia, jakimi darzę ziemię pod moimi stopami:



Ale jazda!
Na wielbłądzie reglowym.
Albo takie zabawne ujęcia. 
Radość wędrowania 
i wygłupy ubarwiające życie.
Hej, wio! Wiśta wio!

Prrr! Wielbłąd to, czy żyrafa?




       








Albo zaduma w drodze nad przepaścią w Czufut Kale. Zachwyt, zagubienie, lęk i zdumienie oraz pokora wobec natury u wędrowca chcącego poznać tajemnice świata Wschodu:

Adam Mickiewicz:
/.../ - Tam nie patrz, tam spadła źrenica /.../
I ręką tam nie wskazuj - nie masz u rąk pierza.

       Następnie pytam o sposób przeprowadzenia wywiadu. Otóż miałby on odbyć się tak, że otrzymam e-mailem  pytania, a telefonicznie uzgodnimy, jak mniej więcej powinny brzmieć odpowiedzi. Odpowiadać mogę, jak chcę, ale... zgodnie z przekazanymi sugestiami dotyczącymi także faktów i treści wymagających zmiany na bardziej nośne. Jeśli mi się nie uda spełnić oczekiwań, to przeredagują i przyślą do formalnej autoryzacji. Co do długości wypowiedzi - pełna zgoda. Ile chcę, to mogę pisać na blogu, a nie dla gazety mającej swoje ramy. Poprawność językowa, stylistyczna, gramatyczna, ortograficzna, interpunkcyjna być musi. W tych kwestiach ingerencja fachowców redakcyjnych jest oczywista. Ale treść i fakty napisało moje życie i zmieniać ich nie pozwolę, o! Wywiad, to nie dyktando, o!

Czy mnie będzie więcej czy mniej w tym wiekopomnym wywiadzie - dyktandzie, już się nie dowiedziałam. Nie omieszkałam jednak wyartykułować swoich myśli.

- Po kij jestem wam potrzebna? To wszystko, co zamierzacie, możecie osiągnąć bez trudu przy pomocy aktorki, która aktualnie nie ma lepszego zajęcia i zrobić z niej kogo tylko chcecie. Jej zawód - to tańczyć,  jak zagrają,  recytować, co w scenariuszu napisano i śpiewać według nut oraz pozwalać przebierać się i charakteryzować. Ja mam inny zawód! A w ogóle to już nie wiem, czy naprawdę zaciekawiła was moja, jak podkreślacie, wyjątkowa osobowość i jako taką chcecie przedstawić swoim czytelnikom, czy głupiego szukacie do wypełnienia dziury w waszym wydawnictwie? Nie dam się przefarbować, jak kołnierz i mankiety z lisa w starym palcie pogryzionym przez mole. I o! I już!

No, i przestałam się podobać. Tak oto nie zostałam „sławną podróżniczką - celebrytką” stworzoną według wytycznych „komitetu centralnego” jakiegoś piśmidła.

Nie minęło wiele czasu, gdy podobną propozycję, którą odrzuciła, otrzymała także nasza posiaduszkowa koleżanka. Może zechce w komentarzu opowiedzieć o tym? Wiem, że na jej kulturalną odmowę zareagowano niegrzecznie.

       Miałam też przygodę z telewizją. Stali sobie panowie z kamerami i mikrofonami na ulicy. Nagrywali wypowiedzi przechodniów do jakiegoś programu. Zaczepiono i mnie. Nie protestowałam. Odciągnięta zostałam na bok na przeszkolenie. Może chcą mnie poinstruować, w którą stronę należy spoglądać, na jaki znak czy światełko w kamerze zaczynać mówić? Przecież nie wpuszczą na wizję przypadkowego człowieka z ulicy - ot tak - na żywioł. Pouczanie jednak było innego rodzaju. Rozpoczęło się od sugestii, jak powinnam odpowiedzieć na zadane pytanie, które zabrzmi „co sądzę o...?”. Powiedziałam oczywiście, co sądzę, ale o tej telewizji i etyce oraz kulturze dziennikarskiej. Szkoda, że tego nie wyemitowano. Zostałabym „gwiazdą” popołudniowych wiadomości. W dodatku jedyną autentyczną, ponieważ inni mówili dokładnie to, co i mnie na uboczu wyciszonym głosem do głowy wbijano. Słyszałam własnymi uszami i widziałam swoimi oczami.

       Jak po takich m.in. doświadczeniach wierzyć w cokolwiek? Jak odbierać wiadomości telewizyjne czy pasjonować się wywiadami z ciekawymi ludźmi? Kogo podziwiać? Skąd czerpać inspirację? Wreszcie, czy wzorce i autorytety są prawdziwe czy wykreowane? Oczywiście można mieć dystans do wszystkiego, ale wtedy nawet szczere i dobre  życzenia będzie przyjmować się chłodno, a na zwyczajowe „dzień dobry” reagować: jaki dzień?! Jaki dobry?! O co ci chodzi?!

Czy wobec wszechobecnego kłamstwa i manipulacji świat nie staje się marionetkowy, chorobliwie podejrzliwy, a w konsekwencji  napastliwy? 


22 maja 2017

Jaskółcze wiosenne lepienie

Tak oto wzbiłam się na wyższy poziom i zostałam jaskółką - sprzątającą.


       Gdzie, jak gdzie, ale w łazience najlepsze na oknach będą wertikale - zachwalano. To takie pionowe żaluzje, co się nie brudzą, ponieważ brud pionu się nie trzyma. Dodatkowo nie wilgotnieją od pary i nie przyjmują kurzu bo są impregnowane. Poza tym, zasłony i firanki z falbankami nie pasują do łazienki, która wygląda z nimi, jak babcina alkowa. Jak zachwalacze przekonali, tak i wcisnęli swoje „piękne” wertikale, a ja - zachwycona - dałam się nabrać na to super modne jakiś czas temu cudo nad cudami mające służyć przez wieki bez żadnej troski z mojej strony. Takie cudo ma nawet każdy bank. Także ten stojący na ściernisku i mający dopiero powstać na kretowisku. Do sufitu majstrowie przymocowali szynę z mechanizmem jeżdżąco - skręcającym i zawiesili paski zasłonowe ze sznurkiem i łańcuszkami z plastikowymi koralikami.

       Nie brudzi się? No jak może cokolwiek, choćby było do pionu postawione, zawsze być czyste? Trzeba czasami umyć lub uprać! Delikatne przetarcie na wilgotno nie poradzi, bo z czasem w pomieszczeniu nosem wyczuwa się brud, choć może być niewidoczny, a nawet przed miesiącem smażoną w kuchni rybę. Najciężej cokolwiek robić pod sufitem na wysokości ponad trzech metrów. Co to za robota w powietrzu i nad głową? Ręce bolą, a brudy spływają aż pod pachy. Trzeba więc każdy pasek zdjąć. Idzie nawet szybko, bo plastikowe zaczepy z oczkami posłusznie pękają i obłamują się, więc samo wszystko spada. Teraz mozolna praca nad każdą sztuką twardej, wąskiej i długiej  tkaniny. Pralka nie wchodzi w grę, bo w automacie pogniecie się. Miska zbyt mała i woda w niej natychmiast robi się gęsta. Trzeba użyć wanny. Pomerdanie w wodzie z płynem do prania niewiele daje. Należy centymetr po centymetrze szorować szczotką. Bagatela! Tylko około 30 kawałków. Potem rozwiesić na kabinie prysznicowej, albo na kiju od szczotki, żeby równo i bez zagięć wyschło, i można już wieszać nad oknami. 

O tym, jaka po praniu pozostaje wanna i jak nad nią spryskana glazura i... że fugi do odnowienia, nie wspomnę. A z wieszaniem... O, nie tak od razu. Żadne „hop, siup”! Szyna i haczyki w niej aż się lepią. Wytarcie na sucho nie pomaga. Potrzebny jakiś silny środek do szorowania i woda. Trudno jest umyć tak, żeby nie pobrudzić sufitu i nie zachlapać ściany nad oknem. Czynność ta wymaga precyzji, staranności i takiego nadwyrężenia rąk, że tydzień rehabilitacji nie zawsze pomaga. Podobnie z kręgosłupem na odcinku szyjnym. Pozostaje jeszcze tylko odświeżyć koralikowe łańcuszki i sznurek zakończony ciężarkiem. Tego się nie zdejmie, więc namaczam w paście bhp rozrobionej z wodą w podwieszonej butelce. Niech się pierze samo, o! O ile sznurek można było przetrzeć jednym ruchem szmatą, o tyle koraliki są bardziej wymagające. Zatem... Marsz do butelki!

       W międzyczasie odbywa się wydłubywanie zdechłych much i pająków z wnętrza szyny i mechanizmu oraz wycieranie umieszczonego w niej metalowego pręta i linki. Pomocne jest szydełko oraz patyczki do czyszczenia ucha, ponieważ palec nie mieści się, a zaczepne haczyki dodatkowo utrudniają zadanie. Teraz można przystąpić do zawieszania wertikali. Ale jak, skoro „uchwyciko - oczka” pokruszyły się w robocie? Nic wielkiego. Do wieszania służą przecież spinacze biurowe, które mozolnie wkłuwam w każdy pasek. Sprawę ułatwiłoby szydło dratewskie, ale nie ma pod ręką. Uff! Wreszcie zawieszone! Teraz grubą nicią przywiązuję na dole każdego paska dwa koralikowe łańcuszki dolne, ponieważ plastikowe „wciski” tu także rozleciały się. To tylko niecałe 60 węzełków lub kokardek. Znowu jest pięknie, jak w banku i PZU. Znowu kark boli, kolejny raz omdlały ręce, ścięgna są ponaciągane, konieczna rehabilitacja. Tak raz jeden i raz drugi. Potem trzeci, czwarty, piąty...

       Dosyć tego! Przy ostatnich porządkach biorę śrubokręty, młoty i łomy. Odrywam moją zmorę i zakałę od sufitu. Kołki wylatują, zabierając ze sobą spore połacie tynku. Mam cztery wielkie i głębokie dziury. Kto je zalepi? A któż, jeśli nie ja sama. Dwie szklanki mąki, dwie szklanki soli i woda. Zaprawa gotowa! Teraz, niczym jaskółeczka wznoszę się, nosząc w dziobie /bo ręce do trzymania się drabiny i ściany potrzebne/  błotnistą masę i lepię, lepię, lepię... Dzień jeden, dzień drugi, dzień trzeci... Warstwami, żeby dobrze wysychało. Temperatura otoczenia sprzyja, więc masa solna twardnieje, jak należy. W najgłębszej warstwie proces przyspiesza suszarka do włosów. Potem w ruch idzie papier ścierny oraz pędzel i farba. Jest idealnie!

       Pozbywając się wertikali,  ułatwiłam sobie codzienną egzystencję. Jestem z tego bardzo zadowolona. Moje gniazdko musi być przede wszystkim łatwe w obsłudze. Ma służyć mnie i mojej wygodzie, a nie ja jemu.


Wertikale PRECZ!


       Zapytam jeszcze na marginesie, kto wymyślił - na zasłony do okien - dziwnie skonstruowane ustrojstwa podczepiane do sufitu? Przecież, gdyby człowiek miał fruwać czy skakać po sufitach przy każdym sprzątaniu i praniu, to Pan Bóg dałby mu kitę, jak wiewiórce, albo skrzydła jaskółki. I pazurki! Pazurki są konieczne do czepiania się bubli konstrukcyjnych i dłubania w miejscach dostępnych tylko dla szydełka.