 |
fotopixabaycom |
Zasłony
- jako niepraktyczne - powyrzucane, rolety moczą się w wannie, a
łóżko stoi na wprost okna. Jest zimno, w kościach łamie. Pomimo flanelowej
koszuli i bawełnianych skarpet oraz wielbłądziego koca, marznę... Dzwonię
zębami... Majowa „Zimna Zośka” nie odpuszcza.
Zziębnięta przyglądam się księżycowi i snuję o nim rozważania. Tak sobie myślę,
że księżyc to takie niezwykłe ciało niebieskie. Najpierw osiąga pełnię, potem
go ubywa, wreszcie znów staje się pyzaty, jak bułeczka. Chmury mogą go
zaciemniać, kiedy chcą, tak jak nigdy nie zaciemnią całkowicie dnia.
Potrzebujemy wody, choć nie zaraz wodospadu. Kiedy się trafi - bywa czymś
nadzwyczajnym, przepiękną ozdobą krajobrazu. Potrzebujemy światła dziennego i
jest ono dla ludzi czymś użytkowym, ale nie potrzebujemy chyba poświaty
księżycowej w sypialni akurat wtedy, kiedy chce się spać, a nie ma czym
zasłonić sięgającego sufitu okna.
Kiedy księżyc pojawia się w parku przy ławeczce pod kasztanem, rozbudza
marzenia siedzących tam zakochanych, dokonuje przemian, na cokolwiek pada, wszystko
przemienia w roziskrzone drobiny lub lśniące tajemnicze plamy podsycające miłość.
Oświetla też drogę karawanie, daje malarskie tło pohukującej sowie, temat do
romantycznych strof i baśni...
Ale po co snuje się po moim
oknie i razem z zimnym wiatrem nie daje mi zasnąć?