Był raz bal na sto par, Pan wodzirej wprost szalał po sali: "Koszyk raz! Kółko dwa!" A pod oknem samotnie bez pani Siedział pan, smętny pan, Taki, co to nie pije, nie pali. A tłum szalał...
(...) Na tym balu nad balami, Takim, co się pamięta latami...
Ilekroć myślę o zabawie, od razu dźwięczą mi w uszach słowa tej piosenki w wykonaniu Jerzego Połomskiego. Ale... Ale... Frapuje mnie ów samotny pan siedzący pod oknem. Coś mi się nie zgadza. O ile dobrze pamiętam, to panie 'sprzedawały pietruszkę' pod ścianą, ponieważ w owym czasie na balach płeć piękna triumfowała liczebnie. Wprost haniebny był brak mężczyzn. Podobno na jednego przypadało aż półtorej kobiety. Co panowie robili z tym "pół" dodatkowo otrzymanym od losu?
Nieistotne. Teraz najważniejsza jest nasza wirtualna prywatka dla wszystkich, którzy na bal w Realu nie poszli. Przy kominku nie musi się zgadzać liczebnie. Tu nikt pod oknem siedzieć samotnie nie będzie, o! A w dodatku możemy jeść i pić, co kto ma i lubi. Nawet kotlety i golonkę, i to zupełnie legalnie. Pozwolili nam arcybiskupi i biskupi polscy spożywać w dzisiejszy piątek mięsne potrawy i nawet tańczyć. Możemy więc się bawić i mój wspaniały bigos pałaszować oficjalnie, bez żadnej konspiracji. Hura!
Orędzie pana Prezydenta wysłuchane? Funkcyjni w pełnej gotowości? Goście przybywają? No, to startujemy! Dla spóźnialskich zarezerwowane są miejsca pod choinką, za kominem i na dwóch półkach z drewnem.
Prywatkę sylwestrową przy kominku ogłaszam za rozpoczętą i oddaję głos wodzirejowi:
Uwaga! Uwaga! Panie i Panowie! Tadam! Tratatam! Oto prezentacja niektórych sylwestrowych kreacji:
Bal przy "Bambino" nie może się odbyć bez Pani Kulturalno - Oświatowej. Oto Andante spianato - nasza KO - w wytwornej sukni:
O! Ta Pani chyba chce zostać Królową 2011? Ciekawe, kto to? Nie rozpoznaję zza okularów. Może ktoś pozna po nóżce?
W indyjskiej tunice występuje znana z zamiłowania do orientalnych klimatów Jagoda:
Para w strojach... Szejka i Krokodylicy?
Jako motylek - gospodyni odmłodzona na skutek zabiegów "SPA...niałych":
To kreacja Patmar i jej cały barek do dyspozycji:
Dobrej zabawy i miłych pogaduszek życzy "Kominek".
Serdeczna prośba. Wszak to prywatka a nie tekst do dyskusji - może odstąpmy od przyjętej na blogach zasady ‘komentarz-odpowiedź autora bloga’ i bawmy się wszyscy ze wszystkimi.
Dopisane 2 stycznia 2011.
Ku pamięci: 1433 toasty przed północą i 1094 po północy.
Metro
- szybkie, wygodne i ładne. Jeszcze pachnie nowością. Tylko wsiąść i
jechać. Nie tak od razu... Nie tak łatwo i bezproblemowo człowieku
powiatowy. Co innego Warszawiacy, oni to wiedzą, oni może potrzebną
wiedzę wysysają z mlekiem matki, albo w szkołach warszawskich jest
przedmiot: stołeczny transport? A może otrzymali instrukcję obsługi
metra? Ja takiego poradnika nie przeczytałam. Błąd! Wielki błąd! Trzeba
całe życie się uczyć, bo nauka to potęgi klucz. Także do metra.
Pierwszym kluczem do niego jest bilet. Zwykły kartonik. Biały, z
nadrukiem. Od paryskiego na przykład różni się kolorem. Paryski - żółty.
Na ten żółty kartonik śmigałam starym, poczciwym paryskim metrem w roku
1972. Bezproblemowo, tak zwyczajnie, bez żadnych specjalnych
umiejętności, bo i gdzie w owych latach można było je zdobyć? Ani
internetu nie było, by chociaż metro zobaczyć, ani telewizja nie
instruowała, jak z paryskiego metra i biletu korzystać. Bo i po co
zresztą?
Proste czynności są przecież proste w świecie. Proste
oznakowania są przecież czytelne w świecie. Czy to strzałka, czy inny
rysunek... Czy to w Paryżu czy Londynie... Małpa spojrzy i zrozumie.
Ale nie w Warszawie. Warszawskie metro niezrozumiałe dla
prowincjusza. Korzystanie z warszawskiego metra jest wręcz trudne i
niebezpieczne. "Ciemniaczka" z prowincji przyjechała, myśli, że to Paryż
i od razu do metra się pcha. Na dodatek jeszcze wydumała, że z przed
pół roku bilet, który przezornie na zapas kupiła wykorzysta (tak jak w
Paryżu nawet po 20 latach), chociaż cena się zmieniła. Nic z tego. W
sprawie biletów żadne prawa nabyte nie obowiązują! Trzeba kupić nowy!
Wkłada
bilet do automatu i... A guzik! Bramka nie wpuszcza. Tłucze więc udem w
metalową rurę, popycha z całych sił, nic z tego. Obite, jak
schaboszczak lewe udo boli, pewnie już sine, z prawego więc atakuje,
sądząc, że to drugie, jako silniejsze da radę sforsować nieczułą zaporę.
Nic bardziej mylnego. "Ciemniaczka" z prowincji powinna się wcześniej
nauczyć, że życie jest trudne nawet w sprawach zwyczajnych,
prozaicznych. Jednym z elementów komplikowania prostych czynności jest
między innymi użytkowanie biletu - kartonika, który trzeba odpowiednią
stroną włożyć do automatu. Nie wiesz tego - nie wejdziesz. Posiadasz
taką wiedzę, a nie widzisz dobrze, też nie wejdziesz,
jeśli o pomoc w identyfikacji właściwej strony biletu nie poprosisz. Na
szczęście ludzie w Warszawie dobrzy. Zauważyli i pomogli odpowiednią
stroną bilet do otworu wsunąć.
"Ciemniaczka" jednak powinna była
wiedzieć, że walizkę trzeba nad bramką przenieść, trzymając ją nad
głową, na plecach, albo na ramieniu. Gdyby nawet wiedziała, to i tak by
nie dała rady trzymać w górze walizki. Pod szlabanem bagaż się nie
mieści, no to ciągnie tuż przy własnej nodze walizkę na kółkach. Pech?
Doskonałe ergonomicznie wejście zatrzaskuje walizkę w swych sidłach,
nawlekając się jak nitka w igłę w walizkowe ucho jednym z trzech swych
metalowych ramion. Doskonałe, bo ergonomia oraz projektowanie
ergonomiczne - to dostosowanie maszyn, urządzeń i przedmiotów do potrzeb
fizycznych i psychicznych człowieka, a nie człowieka z walizką. Płakać?
Nie! Przecież wiadomo, że podróżny z bagażem powinien korzystać z
usług przedsiębiorstw taksówkowych, a nie metra. Przecież wiadomo, że
życie i wszelkie czynności nie mogą być proste.
Nie ma lekko!
Powszechne hasła dnia to: utrudnić! Skomplikować! Po łbie! W udo! Raz z
prawej! Znowu z lewej! Życie ma być ciężkie! Na szczęście ludzie w
Warszawie dobrzy. Zauważyli... Pomogli. Swój własny bilet odsprzedali,
do automatu włożyli, walizkę z potrzasku uwolnili.
Wreszcie
ruchome schody. Szczytowe osiągnięcie radzieckiej myśli technicznej lat
czterdziestych służące do komfortowego pokonywania różnicy poziomów. Sen
prawie każdego dziecka w PRL'u. Obowiązkowy punkt programu wycieczek
szkolnych. Najpierw przy Trasie W-Z, potem na Dworcu Centralnym
wybudowanym przez Maliniaka i czterdziestolatka Karwowskiego. Teraz na
każdej stacji metra.
Ale "ciemniaczka" z prowincji nie wie, że
walizkę trzeba trzymać na ruchomych schodach przed sobą, albo za sobą,
bo lewa strona schodów ma być wolna dla ruchu pieszego. - Pani zabierze tę walizkę! Tędy się chodzi! A głupia "ciemniaczka" myślała, że ruchome schody służą do zjeżdżania i wjeżdżania, a nie do schodzenia i wchodzenia. -
Pewnie niektórzy nie doceniają myśli technicznej inżynierów od schodów
albo nóg nie oszczędzają. A może to rodzi się nowa polska tradycja ( na
miarę tej z filmu "Miś"), taka obyczajowość wielkoschodowa, albo
dyscyplina sportowa pod nazwą: wyścigi na ruchomych schodach?
"Ciemniaczka"
szanuje tradycje i upodobania wszystkich ludzi, posłusznie więc mocuje
się z walizką, by drogi szybszym od schodów biegaczom nie tarasować. Chwila nieuwagi, zachwianie równowagi i... Walizka koziołkuje uroczo po schodach.
Na
szczęście ludzie w Warszawie dobrzy. Zauważyli... Pomogli, popilnowali
na dole walizkę. Nie połamała się nawet, kółek nie pogubiła, tylko
kapało z niej. Z rozbitej butelki ze świątecznym trunkiem dla szwagra.
Na peronie przy torach napis MŁOCINY ze strzałką w stronę torów. -
Na drugą stronę torów trzeba przejść? Którędy? Żadnej kładki nad torami
nie widać! Przejścia pod torami też nie ma! Chyba nie przez tory? Każdy
głupi przecież to wie! Czyli co? Czyli jak? Trzeba zawrócić? Na te
same schody? Czy są jakieś inne? Strzałka milczy, jak zaklęta, nie mówi, co robić, tylko uparcie na tory nakazuje wchodzić. - To nie z tego peronu na Młociny? - A jakże, z tego!
Na
szczęście ludzie w Warszawie dobrzy. Wyjaśnili, że strzałka wskazująca
kierunek nie jest wektorem ani inżynierskim, ani geometrycznym mającym
kierunek i zwrot określający orientację wzdłuż danego kierunku, a tak
po prostu sobie jest, bo tak namalowano ją i w żadnym wypadku nie należy
sugerować się jej kierunkiem i zwrotem. - Aha!
Nadjeżdża
pociąg. Kto ma kłopoty z oczami, za białą linią szura butem po
peronie, by wyczuć brzeg peronu i nie wpaść w czeluść między wagonem a
peronem. Nic szorstkiego, ani chroboczącego pod butem jednak nie wyczuwa
się. Jak więc wsiąść? W którym momencie dać krok do wagonu? Na
szczęście ludzie w Warszawie dobrzy. Pomogli... Wyjaśnili, że takie tam
niedowidzenie to nie feler, skoro białą linię widać. Całkowicie
niewidomi to dopiero źle mają, jeden nawet pod pociąg wpadł. Nietrafiona
to pociecha, żadna pociecha, smutno się zrobiło...
Pociąg
rusza! Znajduje się miejsce siedzące na wprost reklamy. Ta dopiero
rozwesela! Miło jest przecież wygrać pogrzeb, choćby nawet był skutkiem
wygranego darmowego leczenia. Trzeba zrobić zdjęcie, bo na słowo nikt
nie uwierzy. Ja sama zresztą nie wierzę. Pewnie aparat fotograficzny
miał "majaki" po upadku ze schodów.
Nasi
przodkowie, podporządkowani rytmowi przyrody, wyznaczającej pory siewów i
zbiorów, nie odczuwali potrzeby liczenia lat. Każdy miał ich tyle, na
ile się czul. Nie przywiązywali też zbytniej wagi do nazw miesięcy.
Upływ czasu mierzyli ważniejszymi świętami, okresami je poprzedzającymi i
po nich następującymi. Najważniejsze były Gody – święta radości, święta
rodziny i sąsiedztwa, święta dzieci, służby, wielkie godnie święta –
rozpoczynające się Wigilią. Radosne i gwarne Gody (ta starożytna
nazwa ma związek z zetknięciem się dwóch lat – godów starego i nowego)
poprzedzał długi i monotonny adwent. Jeszcze w wigilie św. Andrzeja
młodzież się bawiła, dziewczęta wróżyły wylewając na wodę roztopiony
wosk, ale potem cichły skoczne melodie, śpiewy, śmiechy i swawole.
Powiadali, ze: Święta Katarzyna klucze pogubiła, święty Jędrzej znalazł, zamknął skrzypki zaraz.
Następował czas ciszy, postu i nabożeństw. Ludzie zamykali się przed
wichrem i słotą w swoich domostwach, ustawały sąsiedzkie wizyty, jedynie
dziewczęta schodziły się, by w długie wieczory wspólnie drzeć pierze,
tkać i prząść. Prace umilały sobie śpiewaniem nabożnych pieśni i
opowiadaniem baśni. Im bliżej Godów, tym nastrój stawał się weselszy, a w
dzień Wigilii wszystkich ogarniało radosne podniecenie. Od świtu w
domach panował duży ruch. Każdy chciał być przydatny, pomagać w
świątecznych przygotowaniach, by zapewnić sobie pomyślność w
nadchodzącym roku. Mężczyźni szli na ryby albo starali się upolować
jakąś zwierzynę. Dzieci stroiły podłażniczki i w kątach izby ustawiały
snopy nie młóconego zboża, a kobiety szykowały w kuchni delicję za
delicją. Potrawy na wieczerzę wigilijną musiały być postne, a ich liczba
nieparzysta. Przyrządzano je ze wszystkiego, co rosło w polu, sadzie,
ogrodzie, lesie i żyło w wodzie. Im więcej potraw znalazło się na stole,
tym większej obfitości pokarmów i większych dostatków można było
spodziewać się w nadchodzącym roku.
Gdy już stół zasłano sianem,
nakryto obrusem, czekały półmiski z potrawami, niecierpliwie wypatrywano
pierwszej gwiazdki. Gdy ta zajaśniała, zebrani przy wigilijnym stole
łamali się opłatkiem, składając sobie życzenia: bodaj byśmy na przyszły
rok łamali go ze sobą. Potem zasiadano do wieczerzy, przestrzegając
zasady, aby liczba biesiadników była parzysta. Głód lub dostatek w
zbliżającym się roku zależały od tego, czy się na Wigilię najadło do
syta. Jedno nakrycie na stole i miejsce przy nim należało zostawić wolne
dla nieobecnego członka rodziny, zbłąkanego i zmarzniętego przybysza
lub duszyczki z zaświatów. Uczta wigilijna wszystkich łączyła. Podawano
śledzie, czerwony barszcz z uszkami, kapustę z grzybami i karpie
przyrządzane na rożne sposoby. W niektórych rodzinach kresowego kolorytu
nadawała wieczerzy makowa babka z bakaliami, formowana na zimno,
podobna w smaku do kutii. Na zakończenie obowiązkowo podawano kompot z
suszonych owoców.
Po wieczerzy kręcono ze słomy powrósła i
opasywano nimi drzewka owocowe żeby lepiej rosły. Wynoszono tez resztki
jedzenia zwierzętom. Gospodarze, wychodząc przed dom, zapraszali na
ucztę wróble, albo wilka z lasu, a nieraz nawet mróz. Starano się nikogo
nie pominąć i ze wszystkimi się godzić. Nie uprzątano tez wigilijnego
stołu, żeby nocą mogły się jeszcze przy nim pożywić przybyłe z zaświatów
duchy krewnych. Kiedy spełnione zostały wszystkie związane z wigilijną
wieczerzą obrzędy, można było przed wyjściem na Pasterkę, zwana tez
Północką, odpocząć, porozmawiać, pośpiewać kolędy. O północy spieszono
na Pasterkę. Każdy starał się przyjść lub przyjechać do kościoła jak
najszybciej. Ci bowiem, którzy pierwsi przestąpili próg świątyni, mieli
też być pierwsi we wszystkich pracach gospodarskich i najlepsze zebrać
plony. W czasie uroczystej mszy, przy dźwiękach dzwonów i śpiewie kolęd,
oddawano hołd narodzonemu Zbawicielowi, a także witano nowy rok
obrzędowy i wegetacyjny. Wierzono, że dla tych, którzy w piękny i
niezwykły wigilijny dzień nie zaniedbali niczego z przekazanej przez
ojców tradycji, będzie on dostatni i szczęśliwy.
***
Bardzo
tęskniliśmy zawsze do Gwiazdki. W grudniu dnie były coraz krótsze, a
rankiem noc długo nie ustępowała. W dniu wigilijnym jakby topiła się w
pomarańczowych i fiołkowych mgłach, a dzień budził się uroczyście. Gdy
rozwidniło się zupełnie, wyciągaliśmy z pudelek złociste i srebrzyste
ozdoby choinkowe. Choinkę wnosił ojciec, a jeszcze zanim ją postawił,
trzeba było umieścić na szczycie gwiazdę i anioła dmącego w puzon. Potem
zawieszało się jabłka, pod którymi leniwie gięły się gałęzie choinki. A
gdy choinka była już ubrana i omotana w kolorowe łańcuchy, od ciepła w
pokoju zaczynały wirować wielobarwne świecidełka, pachnieć pierniki i
figi. Wszystkie dzieci chodziły z kąta w kąt, siadały przy oknach
niespokojne, ciche i rozmarzone. Wiedziały, ze czar Wigilii zacznie się o
zmroku. Zmrok nadchodził tak powoli. Zdawał się już być blisko i cofał
się znowu. Mama wciąż wychodziła do kuchni. Ojciec przez dłuższą chwilę siedział nieruchomo i milcząco w pokoju. Zdawał się nie widzieć domu i
dzieci. Myśli jego odlatywały daleko do dawnych lat, kiedy Gwiazdkę
spędzał w zimnej piwnicy podczas wojny i do lat jeszcze dawniejszych,
szkolnych, kiedy na Wigilię nie było nawet chleba i śledzia. Nareszcie ojciec mówił: - Widzę już gwiazdę. A jeśli było pochmurno, mówił: - Muszą być już gwiazdy na niebie – i wstawał.
Wtedy
cicho i niespodziewanie zamykały się drzwi do pokoju. Teraz nadchodził
Gwiazdorek, aby podłożyć prezenty pod choinkę. Jego dzieci nie mogły
widzieć. Siedziały więc cicho pełne lubych oczekiwań. A kiedy drzwi
otworzono, pokój z choinką jaśniał, pachniał i krążył przed naszymi
oczyma. Dzieci wchodziły nieśmiało, zupełnie oszołomione. Rodzice tak
samo onieśmieleni przyciągali nas za ręce i całowali. Dużo chwil cudnych
upłynęło zanim dzieci wreszcie spostrzegły podarunki pod choinką dla
wszystkich ułożone. Starsza siostra ujmowała skrzypce, grała na nich, a
dziadek śpiewał:
„A wczora z wieczora, a wczora z wieczora z niebieskiego dwora..”. A gdy ojciec zaintonował pieśń: „Bóg się rodzi, moc truchleje...” dzieci wszystkie razem wybuchały śpiewem, a mama płaczem wzruszenia.
Podczas
wieczerzy mama zawsze drżała, aby dzieci nie udławiły się ością z ryby.
Dziadek kazał jeść dużo kartofli, aby te ości popychać.
W
końcu zjawiały się bakalie – sen całego roku –słodycz daktyli pachnąca i
ostra słodycz fig, aromatycznie skrzypiące rodzynki, zimne marmoladki,
wonne korzenne pierniki, a na końcu orzechy. Po wieczerzy jeszcze raz
zapalano świeczki – słodka dobrotliwość ogarniała wszystkich, jak
zawsze po nasyceniu się wielkim szczęściem. Półśniąc nad naszymi zabawkami od Gwiazdorka i jadanymi tylko raz w roku pomarańczami – słyszeliśmy, jak w każdym domu płynie kolęda:
„Gdy się Chrystus rodzi i na świat przychodzi, Ciemna noc w jasnościach promienistych brodzi....”
Bardzo
pokochała pieniądze i od pewnego czasu w życiu miała tylko jeden cel. Więcej!
Więcej! Więcej! Pieniądze przysłoniły jej cały świat. W dążeniu do materialnego
komfortu porzuciła wszystko i wszystkich, którzy ją kochali.
Zostawiła ukochanego i wyjechała do wielkiego miasta, bo w małym nie widziała
perspektyw. Metropolia też ją rozczarowała. Zawsze miała wprawdzie pracę, ale
oczekiwała lepszego wynagrodzenia. Osiągany dochód nie wystarczał na codzienne
zakupy, którym nie mogła się oprzeć. Do tego drogie knajpy. W rodzinnym mieście
nie wystarczało jej 1600 złotych miesięcznie, w Warszawie płakała, bo ma tylko
niecałe cztery tysiące, które kończyły się w pierwszej dekadzie miesiąca.
Postanowiła poszukać bogatego faceta. Znalazła. Sporo starszy, ale elegancki i
wysportowany, a przede wszystkim z grubym portfelem. Zaczął się szał
wydawania pieniędzy. Codziennie nowe bluzki, kozaczki, perfumy… Wieczorem
kolacje w restauracjach… Trunki z najwyższej półki. Obłęd zakupów i szastanie
pieniędzmi lubego skończyły się dość szybko. Pan poprosił o rękę i zaproponował
zamieszkanie razem jeszcze przed ślubem. Nie odmówiła. Pech sprawił, że pan
liczył na normalny dom z gorącą kolacją przy własnym stole, a nie w
restauracji, chciał mieć posprzątane, no i co najgorsze… dziecko! Tego nie
wytrzymała. Uciekła.
Miała
jednak farta. Trafiła się nowa dobrze płatna praca w dużej firmie
międzynarodowej. Dostała na rękę ponad sześć tysięcy i służbowe auto. Jednak
musiała także spełniać rolę maskotki i kochanki szefa. Ale warto było, bo z
dodatkowych ‘obrywów’ i prezentów szafy znowu mogły zapełniać się
kolejnymi zbędnymi rzeczami.
Wakacje
spędziła z szefem na Borneo. Nastała jesień. Powiało nostalgią… smętkiem…
Zatęskniła za ukochanym z małego miasta. Jeden telefon i przyjechał. Poprosiła
o drugą szansę. Kochał, więc wybaczył. Z nim świat się wydawał taki piękny. Cóż
z tego, jak w sklepach tyle cudności. Świąteczne dekoracje kuszą. Znów nowe
kozaczki przywieźli. Nie sposób więc rezygnować z pozycji
‘maskotki’ w firmie.
- Dziwka jesteś! Dwa słowa tylko powiedział
ukochany i odjechał.
Zaczęła
robić porządki. A może to remanent? Pudełka z nie używanymi
pantoflami mieszają się z bluzkami - po kilka tego samego rodzaju a nawet
koloru. Większość jeszcze zapakowana, albo w reklamówkach sklepowych. W
głębokich szufladach razem z bielizną przeterminowane drogie kosmetyki. W
kuchni nie zainstalowana zmywarka, szybkowary i talerze w pudłach. Z produktów
spożywczych jedynie cukier i kawa oraz niezliczone ilości wykwintnych
koniaków. Nalała sobie kieliszek. Usiadła i… pisze list do świętego Mikołaja.
Drogi Mikołaju!
Zapomniałam się i straciłam wszystko, na czym mi kiedyś zależało. Dałam się
zwariować. Mania zakupów i pieniądze przysłoniły mi piękno tego świata. Nie
chcę już kolejnych butów, droższego swetra, ani też wypasionego auta. Proszę o
mój pokoik na stancji, w którym mieszkałam z ukochanym. Proszę o stary
sprężynowy tapczan, na którym przytulałam się godzinami do Wieśka i z jednego
kubka wspólnie z nim piłam tanią kawę plujkę… Luiza
Nadarza się okazja, by każdy cnotliwy kawaler wywróżył sobie kandydatkę
na żonę, bo przed nami noc z 24 na 25 listopada, czyli wigilia świętej
Katarzyny. Kiedyś mężczyźni wróżyli sobie i czynili różne czary - mary w
sprawie ożenku.
O ile kobiety wróżyły w ‘Andrzejki’ (tekst 'Noc magii i wróżb'),
o tyle mężczyźni właśnie w ‘Katarzynki’. Wróżby andrzejkowe jeszcze się
ostały na licznych zabawach i domówkach (dawniej nazywało się takie
domowe spotkania prywatkami), o tyle o 'Katarzynkach’ zapomniano.
I błąd!
Stąd może tak wielu cnotliwych kawalerów mamy!
Wprawdzie największe nasilenie kultu świętej Katarzyny było w
średniowieczu, a miłosnych wróżb katarzynkowych prawie całkowicie
zaniechano w XIX wieku, to co szkodzi dziś o nich sobie przypomnieć i
zamiast na przykład dziewczyny ‘absmakować’ trwając w kawalerskim
stanie, zarecytować wierszyk:
Hej! Kasiu, Katarzynko
Gdzie szukać cię dziewczynko
Wróżby o ciebie zapytam
Czekaj - wkrótce zawitam
Bawmy się więc w Katarzyny
Szukajcie chłopaki dziewczyny
Zapytać więc trzeba wróżby
A nuż potrzebne już drużby
Trzeba wiedzieć, że ‘w noc świętej Katarzyny pod poduszką są dziewczyny’.
To
porzekadło ludowe mówi się podczas wkładania przed snem pod poduszkę
karteczek z imionami dziewcząt, np. Ela, Jola, Joasia... tudzież inne
imiona... według uznania... według tego, o jakich imionach dziewuszki
kawaler sobie upatrzył. Zaraz po przebudzeniu wyciąga się z pod
poduszki 'swoje przeznaczenie'. Nie wolno przy tym zapomnieć o
wierszyku:
Kiedy powstał pomysł realizacji w Chełmie teledysku Agnieszki Chylińskiej, byłam ogromnie ciekawa, co z tego wyjdzie. W
pierwszym dniu realizacji udałam się na Górę Zamkową (Góra Katedralna,
Górka) w nadziei, że podejrzę, jak się takie realizacje robi. Nie udało
mi się, ponieważ teren chełmskiej Górki był w tym czasie zamknięty dla
ciekawskich gapiów.
Przyznam szczerze, że czekałam na ten
teledysk, bo sama piosenka "Niebo" nawet podoba mi się. Jako jednak
Chełmianka (z lokalnej próżności chyba) w tle muzyki i Agnieszki
Chylińskiej oraz licznych statystów, wypatruję Chełma. Tym bardziej, że
jednym ze sponsorów teledysku miasto moje było.
Rozpoznaję Bazylikę pod wezwaniem Narodzenia NMP-1/ i oblewany uryną
stary mur-1/, którym jest otoczona. Nie rozumiem "przesłania" tego
obrazu. Miało być śmiesznie, czy co? Jest też wnętrze tejże Bazyliki-2/,
gdzie podczas ślubu "księżniczki" przemawia... owca? Także podziemia
kredowe, oraz Brama Uściługska-3/. Rozpoznaję Rosarium - Ogród
Różańcowy-4/ na terenie klasztoru bazylianów wchodzącego w skład zespołu
katedralnego na Górze Zamkowej. W Rosarium jakieś przyjęcie się odbywa i
jest mężczyzna w dybach. Przy pobliskich grobach na cmentarzu
prawosławnym-5/ popija się mleko. Walka jest przy murze-6/ od strony wejścia do Rosarium.
Zainspirowała
mnie rozdawana za darmo w sklepach spożywczych książka Judyty Fibiger
‘Swego nie znacie… czyli Polska oczami obcokrajowców’.
Nie chcę przepisywać z tej książki dosłownych wypowiedzi obcokrajowców o
Polsce ani też streszczać słów autorki. Inspirują mnie one i przekonują
do trafności własnych spostrzeżeń. Wiele z tego, co mówią o Polsce
przestawieni w książce ludzie różnych narodowości i ja sama słyszałam.
Także lubię, cenię i chwalę w większości to, co oni.
Wstęp jednak skrótowo zacytuję: Jest
coś takiego w naszej polskiej naturze, co powoduje, że trudno nam się
chwalić własnymi sukcesami i z wielką ostrożnością mówimy o własnych
zaletach. (…) Co takiego jest w naszym kraju, jaki potencjał i jaka
słodka tajemnica, które powodują, że cudzoziemcy często
niebanalni, wymagający i będący prawdziwymi osobowościami (…) decydują
się mieszkać w Polsce, inwestować w nią i mówić o niej ‘mój dom’?
***
Kto
podróżuje samolotami i polskich, i zagranicznych linii lotniczych, na
pewno zauważył, jak bardzo różni się od innych polska stewardesa, która w
przeciwieństwie np. do amerykańskiej, emanuje ciepłem i wręcz matczyną
troskliwością. Nie sprawia wrażenia automatu do podawania kawy i
zatrzaskiwania schowków bagażowych. Kiedy zapyta, czy napiję się
herbatki, albo kawusi, czuję wyjątkowy rodzaj serdeczności i nie zgadzam
się z tymi, którzy takie zdrobnienia ganią, a nawet uważają za
infantylne. Albo w gościnie u kogoś... Czy jeszcze trochę bigosiku?
Ogóreczka może, czy pomidorki? Mnie się to podoba, a cudzoziemcy chwalą!
Mówią,
że Polak, jak kocha - to kocha, a jak nienawidzi - to nienawidzi. Kiedy
jednak kocha, serce wprost kładzie na dłonie. Wyciąga je i mówi: jedz,
pij… Mnie się to podoba, a cudzoziemcy chwalą!
Polska
ma coś takiego… nieuchwytnego, co pozwala cudzoziemcom czuć się w
naszym kraju sobą i być wyzwolonym. Nie muszą udawać kogoś innego, jak
to czasami czynią w swoim kraju, szczególnie w życiu zawodowym i
sąsiedzkim. Mnie to polskie ‘coś’ się podoba, choć zauważam, że zanika.
Ocalmy ten ‘cosik’ i chwalmy się nim przed światem.
Polacy
są utalentowani. Wprawdzie historia nie pozwoliła w pełni rozwinąć
wszystkich talentów. Czasem nawet trzymała je w ryzach. Nie ukrywajmy
talentu! Chwalmy się! Niech zajmie należne mu miejsce w międzynarodowej
społeczności.
Dla
Polaków nie ma przeszkód w załatwieniu lub zorganizowaniu czegokolwiek.
Chwalmy się tym i pozytywnie tę umiejętność wykorzystujmy. Także polski
etos pracy. Kiedy fala polskiej emigracji zalała Irlandię, wyspiarze
byli wręcz zdumieni, jak ciężko i dobrze Polacy potrafią pracować i
wykazują przedsiębiorczość w zaczynaniu własnych biznesów, szukaniu
możliwości, podejmowaniu ryzyka. Chwalmy się właśnie tym, a nie
opowiadaniem jedynie historyjek o polskich pijaczkach śpiących pod
mostem.
Chwalmy
się naszymi miastami. Krakowem - przepięknym miastem z królewskim
zamkiem nad Wisłą. Grodem, w którym kumuluje się magia kultury i
historii. Zakopanem, gdzie góry są wręcz urzekające w swej urodzie, a
patrzyć na nie można nawet siedząc w barze przy ulicy. Chwalmy Gdańsk, z
jego unikalną architekturą i stylem. Chwalmy Toruń, o którym od
Hiszpanki z Pamplony dowiedziałam się, że pretenduje do miana Miasta
Kultury Europejskiej 2016. W polskiej telewizji o tym nie słyszałam.
Chwalmy Lublin z jego historią, architekturą i śpiewną mową mieszkańców,
który pokazywany jest głównie poprzez pryzmat zachowań popularnego
posła z tego regionu, a nie zalet miasta.
Chwalmy
się malowniczymi wioskami przy wschodniej granicy. Parkami
krajobrazowymi, w których spotkać można orlika białego. Tu, w krzakach
przyczajają się przez wiele godzin w bezruchu Niemcy i Holendrzy, by
upolować lornetką ten ginący gatunek ptaka. W miejscowości Starosiele
nad Bugiem spotkałam też wędkującego Holendra, który określił krajobraz,
jako ‘bużany’. Żachnęłam się, nie mając o tym zielonego pojęcia. To
właśnie bużany (od rzeki Bug) … powiedział z westchnieniem zachwytu.
Można
tak różne miasta i okolice wymieniać i chwalić bez końca. Zakończę więc
na Warszawie - stolicy różnej i wirującej (to określenia z książki, ale
mi się spodobały i pasują do Warszawy), pełnej ciekawych muzeów i
sztuki, a także architektury przypominającej historię miasta oraz nowej -
super nowoczesnej. Chwalmy się swoją stolicą, pokazując nie tylko to,
co się pokazuje - najgorsze…
Chwalmy
się polską złotą jesienią i wiosennymi fiołkami (a’propos, czy robi się
jeszcze perfumy fiołkowe z płatkami tych kwiatów w buteleczce?). Lasami
z rysiem i niedźwiedziem w sensie piękna przyrody, a nie ‘dzikości’
kraju. Ogórkiem kiszonym i schabowym z kapustą. Szarlotką i piernikiem.
Muzyką… Kulturą… Sztuką… Literaturą… Filmem… Myślą inżynierską…
Patentami… Sukcesami sportowymi i naukowymi…
Może
jesteśmy zbyt skromni i dlatego nie wychwalamy samych siebie? A może po
prostu lubimy tylko… Narzekanie? Zło? Patologię? Brzydotę? Głupotę? To
przecież tylko margines. Dlaczego więc jest tak wszechobecny w
przekazach medialnych i codziennych rozmowach? W ogólności Polacy to
wspaniały naród z wielkim dorobkiem, a Polska to piękny kraj. Chwalmy
się!
PS. A
może byśmy ogłosili na blogach jakiś miesiąc, np. listopad, bo jest
najbardziej ponury, miesiącem chwalenia się i każdy pochwaliłby coś
polskiego? Albo po prostu sam siebie, czy sąsiada - majsterklepkę, wójta za remont w szkole i nową drogę, może babcię za szarlotkę?
Przecież
naprawdę mamy się czym chwalić! Nie wiem, na ile mnie się to uda, ale
planuję jeszcze nie raz chwalić Polskę, jak nie sama, to ustami
znajomych obcokrajowców, albo tych z książki za darmo…
W
świecie się mówi, że Polacy posiadają cechę, która pięknie nazywa się
skromnością. Dzięki niej nie wychwalają samych siebie. Co innego jednak
chwalić się, jak Samochwała z wiersza Jana Brzechwy, a co innego
dostrzegać w swoim kraju, otoczeniu… to, co sympatyczne, ładne,
wartościowe i pochwalenia godne, choćby tylko drobnostką było…
Chwalę chełmskie dukaty
W
sierpniu zorganizowano akcję promocyjną związaną z wydaniem chełmskich
dukatów. Spotkała się ona z bardzo ciepłym przyjęciem przez mieszkańców.
Dukaty wykonane w dwóch wersjach: 100 sztuk srebrnych i 7500 sztuk ze
stopu Nordic Gold rozeszły się, jak ciepłe bułeczki. Zainteresowanie
nimi było ogromne, a wieść o mieście, które ma swoje dukaty rozeszła się
szeroko, ponieważ turyści przybywający tutaj o dukaty dopytują. Postanowiono więc wznowić edycję lokalnych monet. Nowe dukaty mają pojawić się wiosną przyszłego roku.
Niby drobnostka, ale wśród wielu innych ciekawych pomysłów oraz
inicjatyw, promuje miasto. Zresztą... czyż życie nie składa się z
drobnostek czyniących otoczenie ciekawszym?
Chwalę ogrzewanie przez przytulanie
Czy jakieś miasto w mroźne zimy ma chodzącego "Ogrzewacza'? Mój Chełm ma! To miś - maskotka.
Chodzi zimą ulicami i na życzenie ogrzewa zmarzniętych przechodniów
przytulając ich do swojego futerka. To jedna z tych drobnostek, które
życie czynią radośniejszym, na twarzach ludzi wywołują uśmiech, a
miastu przydają rozgłosu. Zima się zbliża wielkimi krokami. Ciekawe, czy
znowu pojawi się Miś Ogrzewacz, gdy nastaną mrozy?
Niezależnie od oficjalnych i uroczystych obchodów, z myślą o dzieciach i młodzieży zorganizowano między innymi:
- Szkolno - przedszkolny konkurs ‘Symbole narodowe i polskie pieśni legionowe’.
-
‘Miejską Grę Niepodległościową’. To bieg patrolowy, podczas którego
młodzi uczestnicy poznawali historię miasta, regionu, kraju.
Wielkie brawa dla organizatorów, bowiem ‘takie będą Rzeczypospolite,
jakie ich młodzieży chowanie’. Lekcja patriotyzmu i wspaniała propozycja
na zagospodarowanie czasu w świątecznym dniu.
Z refrenem piosenki na ustach udałam się na listopadowy spacer. Letni
- powiedziałabym - spacer. Temperatura plus dziewiętnaście na
termometrze wiszącym na północnym oknie. Taki dzień nie tylko trzeba
prze-chodzić... prze-szaleć... prze-żyć w słońcu...
Taki
dzień trzeba także uwiecznić na fotografii. Żadna tam ze mnie
fotografka, ale kadrując podpatrzę to, czego w Chełmie - tonącym letnią
porą w zieleni - nie widać.
Brukowaną
uliczką udaję się na Górkę zwaną także Górą Zamkową albo Katedralną.
Odwracam się z sentymentem, bo tam... w dole... na małym skwerku obok
żółtego budynku (kiedyś był inny - czerwony) umawiałam się z chłopakami.
Trawa
się zieleni, słońce się do mnie uśmiecha, a ja przypominam sobie tę
historię "randkową" z czasów podstawówki. Kiedy w towarzystwie 2
koleżanek przybyłam na miejsce spotkania z chłopakami, okazało się, że
jeszcze ich nie było. O nie! My pierwsze jesteśmy? To nie uchodzi! To
ujma dla dziewczęcego honoru! Wdrapałyśmy się tutaj i zza drzew
obserwowałyśmy, czy koledzy nadchodzą...
A
chłopaki? Oni usadowili się piętro wyżej! Zaśmiewając się obserwowali
nasze poczynania z widocznego za drzewami wzniesienia zwanego Wysoką
Górką.
To zdjęcie Wysokiej Górki z 3 listopada 2008. Też było słonecznie i ciepło, ale tylko w pierwszych dniach miesiąca, kiedy na drzewach jeszcze złociły się liście.
Teraz
liście opadły i zza gałęzi drzew można zobaczyć miasto. To widok na
ulicę Lubelską. W najlepsze trwają jeszcze prace drogowe. Układana jest
nawierzchnia z kamiennej kostki.
Dzwonnicy
jeszcze nigdy z tej strony nie udało mi się sfotografować. Jak wybrać
się na spacer w bezlistnej porze roku, kiedy zazwyczaj jest chlapa i
zimno oraz złe światło? Dziś nadarzyła się okazja. Tej nie mogłam
przegapić.
Ten
mur porastają liczne pnącza. Zbudowany z białego kamienia i czerwonej
cegły, jesienią też ładnie się prezentuje, gdy jest odsłonięty.
Po
terenie katedralnym krząta się zakonnica. Właśnie przestawiła wiadra z
wodą w nasłonecznione miejsce. Może tym sposobem grzeje wodę do umycia
posadzki w kościele?
By
się nasycić do woli tym letnim listopadem, wracam do domu przez park -
po soczystej i zielonej trawie. Tym razem nie wybieram asfaltowych, czy
brukowanych alejek.