czyli posiaduszki robótkowe.
W szkole, za moich czasów, nazywane
robotami, pracami ręcznymi i zajęciami praktycznymi. W domu, przy piecu, szycie
i dzierganie, rysowanie czy malowanie nazywaliśmy posiaduszkami rodzinno -
sąsiedzkimi. Odbywały się przeważnie w zimowe i jesienne wieczory. Wiosna
zapraszała wszystkich do ogrodów działkowych. Wtedy piece kaflowe ostygały, a
niedokończone prace chowano w szufladach.
Prawie dwadzieścia lat temu
zaczęłam haftować obrus na 8-osobowy stół. Przez kolejne zimy wyszywałam po
kilka ściegów i znów chowałam do komody. Postanowiłam skończyć w sezonie
jesienno - zimowym 2016/2017. Nie udało się, bo czas szybko zleciał i znów wiosna
uderzyła do głowy. Ta nie da posiedzieć w fotelu, o nie! Gdzieś woła, gdzieś
popycha... byle dalej od kominka. Zabrakło też motywacji, bo ani stołu pod ten
duży obrus już nie ma, ani ośmiu osób, które mogłyby przy nim usiąść. Na
dodatek robótkę trzeba było chociaż raz w roku przeprać, żeby podczas
wyszywania nie kurzyło się z niej. Przez to sprały się, odbite przez kalkę, dwa
motywy wzoru. Szablonu ani kalki także już nie mam!
Lubię robić kolaże. To moje
„dzieła sztuki”. Dziwne, że zimą przeważnie wychodziły mi łączki z motylkami albo
jakieś plaże czy alejki.
A z resztek włóczki mnożyły
się myszy, którymi obdarowywałam każdego, kto chciał i nie chciał. Czasem
szczurek się niechcący wydziergał. W parze z myszką buszuje nawet po Krakowie.
Myszy zrobiłam na drutach. Kiedyś więcej szydełkowałam. Czy obecnie politycznie
jest używać szydełka do pospolitych robótek?