31 maja 2012

Koncertowa Tunezja


       Na wędrówkę z garbatym podąży także moja siostra. Połączenie jej entuzjazmu i muzycznej duszy z moimi zainteresowaniami nie może dać nic innego, jak tylko wspaniałe wakacje. Zbyt wiele egzotyki nie zaznamy w kurorcie port El Kantaoui, bo to takie „Saint Tropez”, ale z pewnością uda się nam odszukać to wszystko, co Tunezja potrafi doskonale łączyć: tradycje afrykańskie, arabskie i śródziemnomorskie ze swą muzułmańską kulturą. Podążymy też śladami fenickimi i rzymskimi. Zobaczymy to, co zbudowali Arabowie - architekturę islamską. Przyjrzymy się niezwykłemu połączeniu wartości muzułmańskich i świeckich, wschodnich i zachodnich, tradycyjnych i postępowych.
 
       Siostra - jako muzyczka - powinna być zadowolona. Będzie miała okazję zauważyć, jak muzyka na co dzień towarzyszy mieszkańcom Tunezji i to zarówno klasyczna - maluf  /tradycyjna, zwyczajowa/,  jak i pełne zawodzenia, rozkołysane melodie. Nie trzeba być zresztą muzykiem, by odczuć, jak ta muzyka pulsuje emocjami i wychwycić  między dźwiękami mikrotony, które dla europejczyka początkowo wydają się fałszem.  Zdaje się, że Tunezja - to jedna wielka sala koncertowa.

       Przywołuję w pamięci wspomnienie. Staliśmy w hotelu oczekując na windę. Posłyszeliśmy piękny śpiew a capella. Ktoś zapytał:

- występy dzisiaj na wieczornych animacjach?

Zaczęliśmy się rozglądać i zauważyliśmy, że na kanapie niedaleko recepcji siedzi wpatrzona w siebie wzajemnie para tunezyjska.
On pali papierosa, a ona jemu śpiewa. Niestety, nie zrozumieliśmy słów piosenki, ale z wyrazu ich twarzy i melodii, czuliśmy, że to pieśń miłosna, że dziewczyna mówi TAK.

       Tam muzyka prawie nigdy nie cichnie... Sączy się zewsząd. Nawet z minaretów w meczetach płyną śpiewne wezwania /azan/ do pięciu codziennych modlitw. 
Tak było... i tak jest...

Cieszymy się z wyboru oferty.  Przede wszystkim z rewelacyjnego położenia hotelu.




Nasza baza po prawej nad zielonym polem golfowym.





       Szukając zdjęć i opinii turystów w Internecie, zauważyłam  wykres cen ofert wycieczek do najpopularniejszych krajów.  

 


Pomyślałam, że na takie ceny stać wielu polskich emerytów. Cała nasza kompania - „wielbłąd”, ja i siostra - jesteśmy tego koncertowym przykładem.

Wiadomość dla ACTA! Zdjęć nie zakosiłam, o! 
Znajdują się tu dzięki uprzejmości http://www.fostertravel.pl/

27 maja 2012

Sławię wielkich mojego miasta



luty 2009
Sławię wielkich mojego miasta


   https://aleblogowanie.wordpress.com/2009/02/01/slawie-wielkich-mojego-miasta/


       Kasztanka - słynna klacz Marszałka Józefa Piłsudskiego wraz ze swym panem na grzbiecie - natchnienie i inspiracja artystów rzeźbiarzy. Czasami dla sztuki, często dla zarobku, na zamówienie rzeźbiona, bo ciężka dola wielu artystów, a żyć trzeba. Gdy nastały czasy łaskawe dla Marszałka Piłsudskiego, stanął  jego pomnik na placach wielu miast. Jest też na placu Litewskim w Lublinie. Pomnik Józefa Piłsudskiego na koniu zwraca uwagę przechodniów. Ludzie przystają, przyglądają się, mało kto jednak wie, że formę w skali 1:1 wykonał w swojej stodole chełmski rzeźbiarz Krzysztof Skóra. Zleceniodawcy domagali się wiernej rekonstrukcji pomnika, który przed wojną stał w Komorowie pod Warszawą. Przysłali zdjęcia. Chełmski artysta jednak poprawił proporcje „Kasztanki”, bo jakaś za długa była. Tak więc stał się Krzysztof Skóra nie tylko odtwórcą, ale i poniekąd twórcą monumentu.

Dlaczego o tym piszę? 

       Otóż Krzysztof Skóra jest przykładem artysty, który udowodnił, że po zdobyciu dyplomów Akademii Sztuk Pięknych w stolicy, można powrócić w rodzinne strony i aktywnie funkcjonować oraz zdobywać laury. Rzeźbi statuetki, wykorzystując modę na przyznawanie ich z różnych okazji. Kiedy także medale stały się popularne - zaczął odnosić najważniejsze w swojej karierze sukcesy. Jego prace można oglądać w renomowanym Muzeum Sztuki Medalierskiej we Wrocławiu, a także w wielu prywatnych kolekcjach na świecie. W konkursie na projekt medalu poświęconego pamięci skrzypka Henryka Wieniawskiego, zdobył pierwszą nagrodę.

       Krzysztof Skóra jest nie tylko artystą, ale także przykładem człowieka sukcesu z małego miasta. Gdyby tak inni, nie musieli szukać szczęścia w Warszawie, Krakowie czy Poznaniu, /o wyspach nie wspomnę/, a swój talent i możliwości mieli szansę spożytkować w rodzinnych stronach, to może szybciej rozwijałyby się małe miasta, a w tak zwanej Polsce „B” żyło się lepiej i dostatniej. Aby zechcieli powracać, potrzebna jest jednak mądra władza samorządowa. To samorządy powinny ułatwiać start wszelkiej inicjatywie, bo każda działalność, która daje ludziom zarobić, czy sławi ich talent w świecie, poprawia byt całej okolicy.

       Mówi się, że do Chełma trzeba wjechać od razu całym pociągiem, by osiągnąć sukces. Małą drezyną nie wystarczy - podatki i konkurencja zmiotą natychmiast z powierzchni. Ile w tym winy samych mieszkańców, ile samorządu, a ile rządu i państwa - nie wiem... Ale to, że Chełm jest miastem otwartym dla artystów i szeroko pojętej kultury, wiem na pewno. To, że Ziemia Chełmska wydała wielkich i znanych jest także niezaprzeczalne.

Oto przykłady:

Ida Haendel - wybitna skrzypaczka, urodzona w rodzinie chełmskich Żydów. Laureatka I Międzynarodowego Konkursu Skrzypcowego im. Henryka Wieniawskiego w Warszawie w 1935 r. Od 1937 r. koncertowała na licznych scenach świata, współpracując z najsłynniejszymi orkiestrami i dyrygentami. Autorka licznych nagrań płytowych. W 1982 r. otrzymała nagrodę za mistrzowskie wykonanie koncertu Jeana Sibeliusa. Uhonorowana tytułem "Commander of the British Empire" (1991) i "Honorary Doctorate of the Royal College" (2000). W 2006 r. w Chełmie odbył się koncert Idy Haendel,  który był zarazem sentymentalnym powrotem 86-letniej artystki do rodzinnego miasta.

Marian Zieliński - sztangista, oficer. Pierwszy Polak, który w podnoszeniu ciężarów zdobył złoty medal olimpijski, ustanowił rekord świata i wywalczył tytuł mistrza świata. Czterokrotny uczestnik Igrzysk olimpijskich. Trzykrotny brązowy medalista z Melbourne (1956) w wadze piórkowej z wynikiem 335 kg, Tokio (1964) 420 kg w wadze lekkiej, Meksyk (1968) 420 kg w wadze lekkiej. W Rzymie (1960) był czwarty. Prekursor wielkich sukcesów polskich sztangistów. W 1958 roku w Sztokholmie, jako pierwszy Polak ustanowił rekord świata w rwaniu w wadze piórkowej wynikiem 112,5 kg. Dwukrotny mistrz świata (Warszawa, 1959 - 365 kg; Sztokholm, 1963 - 417,5 kg), dwukrotny wicemistrz (1965-66). Trzykrotny mistrz Europy.

Longin Jan Okoń - poeta, prozaik, krytyk literacki, etnograf i pedagog. Pasjonat historii Chełma. Wydał m.in. „Legendy chełmskie” oraz „Opowieści niedźwiedziego grodu”. W polskiej literaturze znany jest jako prekursor nowej powieści indiańskiej. Po wydaniu powieści „Tecumseh” (1977 r.) na wniosek jednego z plemion został członkiem Międzynarodowego Ruchu Obrony Praw Indian.

komentarze przy kominku: https://aleblogowanie.wordpress.com/2009/02/01/slawie-wielkich-mojego-miasta/ 

22 maja 2012

Wakacyjny flirt - miłość czy przygoda?


PIERWSZE MIEJSCE W KONKURSIE


      Garbatemu postanowiłam opowiedzieć swoją letnią miłosną przygodę. Opowieść była dawno temu publikowana, ale tak schowana, że Wielbłąd jej nie czytał. Ciekawe, czy będzie zazdrosny? A może się zdziwi?

A było to tak...

Wakacje młodzieży


      Pieczątka rozpoznawcza (pieczątki robiło się z literek kupowanych w zestawach w sklepie papierniczym)  na białych kopertach, wyściełanych wewnątrz cienką, szeleszczącą, kolorową bibułą:

Piach zasypie nasze ślady,
ale myśli nasze się spotkają
gdzieś pośród piasków niedostępnych wydm.
Mielno’69 - AUUUUUUUU...

To zawołanie ułożone przez Darka, stało się mottem listów wszystkich  do wszystkich i zawsze musiało być na kopercie.

Wieloletnia korespondencja... Spotkania... Zjazd w Warszawie pod rotundą, na który spóźniłam się kilka godzin z winy PKP. Kto w to uwierzy? Oni czekali! Tacy byliśmy. Skoro obiecała - to przybędzie, jeśli żyje.  Wreszcie miłość...
Początkowo nie wiadomo czyja  do kogo, wszyscy we wszystkich się kochali wzajemnie. I jeszcze w Czerwonych Gitarach i Skaldach. Tu trwał spór o to, który zespól lepszy, który kochać bardziej. Ale to zupełnie inna historia.

       Ta będzie o wakacjach młodzieży PRL'u i krakowskiej miłości. Jej początek? Rok 1969. Wczasy wagonowe pod wydmami w Mielnie. Wspaniała młodzież, którą zintegrowała równie wspaniała pani KO. To osoba do spraw kulturalno - oświatowych na wczasach rodzinnych w czasach peerelu.

Pamiętam...
akademie, które młodzież pod przewodnictwem pani KO urządzała dla rodziców. Wiersze, piosenki, gitary.

Pamiętam...
księżycowe wieczory pod wydmami. Byliśmy grzeczni, dobrze ułożeni. Skoro pisze, że po wydmie nie wolno chodzić, to nie wolno! Ochrona środowiska. Stąd w naszym kopertowym zawołaniu słowa: ”niedostępnych wydm”.

Pamiętam...
”koncerty”, które dla zabawy urządzaliśmy w muszli koncertowej, by poczuć się, jak artyści na scenie.

Pamiętam...
jak zbierali się ludzie na ławeczkach i bili nam brawo.
Po „koncercie” pytali, czy będziemy tu jutro.

Pamiętam...
wieczorki taneczne, które pani KO uroczyście otwierała słowami: jest nasza kochana młodzież?

- Jeeeeeeeeeeeeeeeeest! Auuuuuuuuuuuuuuuuuu...

- To pokażcie dorosłym, jak się młodzież bawi.

Chłopcy: Darek, Jurek, Andrzej i Krzysztof. Tylko, a może aż  tych czterech pamiętam z imion. Pewnie dlatego, że korespondencja właśnie z nimi najdłużej trwała.

Dziewczyny: Kasia, Ela i pięknie śpiewająca  „Annę Marię” dziewczyna.

Wszystkich innych twarze i sylwetki także widzę, lecz imion nie pamiętam. Czy oni pamiętają mnie?

Ela ze Śląska - o delikatnej, subtelnej urodzie.
Kasia - super modna Warszawianka z długimi rozpuszczonymi włosami.
Darek - także Warszawiak.
Andrzej - z Radomia.
Jurek - z gitarą, palący papierosy.
I Krzysztof z Krakowa.

       Wydmowa miłość do wszystkich  dokonała wyboru, dojrzała i ulokowała się właśnie w Krakowie. Korespondencja z Darkiem, Jurkiem, Andrzejem i Dziewuszkami - kolorowa, emocjonalna, miła... się kończyła, a zaczynały spotkania z Krzysztofem, czyli ciąg dalszy „Mielna’69”. Zawsze w Krakowie - drugiej wówczas po Krzysiu miłości.

Pamiętam...
jego sympatyczną siostrę i wspaniałą mamę, która robiła najdłuższe na świecie  i najcieńsze lane kluski na rosole. Chyba jedną nitkę z jednego jajka.

Pamiętam...
Sylwestra w Krakowie w ciemnozielonej sukience z brokatu i szyfonowej narzutce o jaśniejszej zieleni.

Pamiętam...
letnie spacery po plantach z Krzysztofem i jego kolegami.

Pamiętam...
jak czystą ta miłość była.

       Nie pamiętam, czy Krzysztof choć trochę mnie lubił. Nie szafowało się słowami, oj nie! Może i źle, bo o ileż prościej by było powiedzieć: kocham,  zamiast „gimnastykować” się w okazywaniu miłości na różne sposoby: rysowaniem serduszek i kwiatków, zdobywaniem papeterii z ozdobnym papierem i kopert z różową bibułką (powszechna była brązowa), wyszukiwaniem pretekstów i rzekomych spraw do załatwienia w Krakowie, całonocną jazdą pociągiem, by zobaczyć przez chwilę ukochanego w ukochanym mieście.


       Piach zasypał nasze ślady. Czy nasze myśli błąkają się gdzieś pośród piasków niedostępnych wydm?  A może po Plantach Krakowskich?

Mielno’69 – AUUUUUUUUUUU...


Na zdjęciach wczasy wagonowe nad Zatoką Pucką - lata pięćdziesiąte. 
Z drugiej strony wagony miały okna. 



Tekst mój uhonorowano główną nagrodą w konkursie 




15 maja 2012

Wielbłądzie marzenie



      Wielbłąd zaczął wiercić się i przebierać nogami. Chce do swoich? Taki z niego ladaco? Jak było zimno, to chętnie wygrzewał się przy kominku, a teraz w drogę mu się zachciało. Odkarmiony, nagromadził w garbie dużo zapasów, o pustyni śni? Nie! Nie o saharyjskim piasku myśli. Wygodnicki się zrobił i luksusów się zachciało. Piasek owszem, ale ma być nad morzem. Do tego tuż przy plaży hotel z basenem oraz jacuzzi. I rozległy ogród palmowy nie zawadzi. Sport i rekreacja koniecznie! Garbaty już się stroi. Swoje „zabójcze” rzęsy podkręca, dekoruje się wstążeczkami, pomponami i dzwoneczkami, szczotkuje wypłowiałą przez zimę sierść.

       Nie pozostaje nic innego, jak spełnić wielbłądzie marzenie. Rozpoczynam więc przeczesywanie Internetu, by zdobyć jak najwięcej informacji o miejscu wyśnionym. Tam za daleko, gdzieś za wilgotno, ówdzie za drogo.  Na jakikolwiek kierunek świata spojrzę, wszystkie drogi prowadzą do Tunezji. A gdzież by prowadziły, jak nie tam? Widzę to po wielbłąda minie i błysku w jego czarujących oczach, gdy mu czytam o Tunezji i kurorcie Port El Kantaoui.


Tunezyjska plaża. Fot. alElla
Więcej zdjęć

     Wybór dokonany. Pozostaje wyciągać z pawlacza walizki, pastować sandały i krochmalić wielbłądzie wstążki. Oby tylko spodobał się Garbatemu bielszy niż na Saharze piasek... Ja taki lubię, o!









Tu z Garbatym będziemy stacjonować.


13 maja 2012

Myślenie prawie globalne


       Pewien mądry człowiek powiedział, że Bozia dała mu dwa ważne organy: mózg i penisa, ale krwi tylko tyle, żeby obsłużyć zaledwie jeden z tych organów.
No i on się pyta, czy to jest sprawiedliwe?

Temat natychmiast podchwytuje Bonynka. 

- Twój umysł pracuje - znaczy, że jest ukrwiony. Ja nie śmiem pytać, czy ten drugi organ…

Na co otrzymuje odpowiedź:

- no właśnie, na szczęście jest urządzenie zwane semaforem.

       Ja tam się na medycynie/anatomii nie znam, ale pana Bucka to usprawiedliwię. Krwi - tak jak w drożdżowym cieście młodzi - nie może być za dużo. Do dobrego wzrostu babek i bułeczek wystarcza niewiele drożdży, ale potrzebna jeszcze dobra gospodyni ;-)  

Towarzystwo do dyscypliny tematycznej, czyli rozmowy o polityce,  przywołuje Bet:

- Halo, halo! Ktoś musi was przywołać do porządku. Ja rozumiem, że ten temat ma powiązanie ze szczęściem, ale z polityką?

No, chyba Bet nie chce powiedzieć, że prosty kręgosłup oraz sprawny - dotleniony i ukrwiony umysł nie mają wpływu na politykę. Gdyby wszyscy politycy taki kręgosłup i mózg mieli, szczęście dla narodów świata murowane!
Nie wspomnę o tym  innym organie. Toż to sprawy demograficzno - polityczne. 

- Brawo za myślenie globalne. Pochwaliła Bet.

Doskonały wpis. I do śmiechu i jednocześnie bardzo poważnych spraw dotyka. Rozmawiajcie o tym politycznym szczęściu, czy szczęśliwej polityce częściej. Pozdrowienia. ~wiktor

To, może znowu porozmawiamy?

8 maja 2012

Warszawska Opera Kameralna


       Warszawska Opera Kameralna jest instytucją muzyczną o różnorodnych kierunkach działania. Założył ją w 1961 r. Stefan Sutkowski, dyrektor naczelny i artystyczny od początku jej istnienia. Pierwszą premierą sceniczną tego Zespołu była La serva padrona G.B.Pergolesiego, wykonana 4 września 1961 r. więcej

       Sejmik Województwa Mazowieckiego w dniu 12.03.2012 r. podjął uchwałę zmniejszającą przyznaną wcześniej (Uchwała z dnia 19 grudnia 2011 r.) dotację podmiotową dla Warszawskiej Opery Kameralnej na rok 2012. Dotacja uchwalona w grudniu wynosiła: 19 442 806 zł. Zmniejszono ją o kwotę 4 578 535 zł - co stanowi 23,55%.
więcej


       Notkę zatytułowałam "Warszawska Opera Kameralna", choć nic o niej od siebie nie napiszę, bo nie czuję się na siłach. Zresztą zainteresowani znajdą wiele informacji na temat tej instytucji.


     Martwi mnie sytuacja, z jaką przychodzi się mierzyć także Wysokiej Kulturze. Wiem, wiem. Kryzys, w wielu dziedzinach niedostatek - począwszy od żłobka... poprzez lecznictwo...  oświatę...  emerytury... Tyle tych braków, że nie sposób wymienić nawet ich część. Nie mogę jednak znieść, że znajdują się pieniądze na imprezy masowe o bardzo niskim poziomie, których w  Warszawie nie brakuje, podczas gdy Operze się zabiera. Czy to nie jest niszczenie kultury?


Serdecznie proszę Blogerów mających podobne zdanie,
o poparcie i rozpropagowanie

4 maja 2012

Żołnierki - patriotki - przedszkolanki

W hołdzie mojej Mamie i Jej Koleżankom - Nauczycielkom, które na Ziemi Chełmskiej organizowały pierwsze po wojnie placówki wychowania przedszkolnego.

 

Moja Mama
       Uczyły przedszkolaków „Katechizmu polskiego dziecka”. Pokolenia przez nie wychowane nie zapominają wierszyka Władysława Bełzy.

Kto ty jesteś? - Polak mały.
Jaki znak twój? - Orzeł biały.
Gdzie ty mieszkasz? - Między swemi.
W jakim kraju? - W polskiej ziemi.
Czym ta ziemia? - Mą ojczyzną.
Czym zdobyta? - Krwią i blizną.
Czy ją kochasz? - Kocham szczerze.
A w co wierzysz? - W Polskę wierzę.
Coś ty dla niej? - Wdzięczne dziecię.
Coś jej winien? - Oddać życie.

       W historii powojennej Polski nie może zabraknąć docenienia pracy wychowawczyń przedszkoli,  które od pierwszej chwili podjęły najtrudniejsze zadanie w zniszczonym wojną kraju. Ich zapomnianych często rozdziałów życia, ofiarności, kiedy same doświadczone wojną starały się przywrócić dzieciom radość dzieciństwa. Życia... jakże często obecnie szykanowanego z powodu wcielenia podczas II wojny światowej do „niesłusznego” wojska czy radości okazywanej z powodu wyzwolenia przez „nie tych” żołnierzy kolejnego ukochanego miasta spod hitlerowskiej okupacji.


Oto ich wspomnienia.

Moja Mama
      8 czerwca 1944 roku zostałam powołana do I Armii Wojska Polskiego. Powstawały bataliony kobiece fizylierek, łączności, sanitarne. Przeszkolenie wojskowe otrzymałam w batalionie szkoły samochodowej. Mieszkaliśmy w ziemiankach wyłożonych bierwionami drzew. Lubiłam naszą ziemiankę pachnącą ziemią, żywicą i leśnymi kwiatami. Alejki prowadzące do sztabu, kuchni i magazynów pięknie wypracowane nosiły nazwy ukochanych polskich miast. Przed każdą ziemianką ze żwiru, kamyków i piasku ułożone były godła i herby miast. Najbardziej lubiłam apele wieczorne. Jak las długi i szeroki echo niosło słowa Roty, Oki i innych pieśni wojskowych.

Ponieważ miałam przygotowanie pedagogiczne, w wolnych chwilach uczyłam żołnierzy, przekazując im zdobytą w szkole wiedzę.


      Wczesną jesienią las opustoszał. Ruszyliśmy na zachód. Wtedy po raz pierwszy zetknęłam się z Chełmem. Na ulicy Hrubieszowskiej zatrzymano naszą kolumnę przed bramą umajoną zielenią i kwiatami. Wiwatujący tłum zarzucił samochody kwiatami - całą powodzią jesiennych astrów. Łzy radości, uściski i zaproszenia. Nigdy nie zapomnę smaku pierożków z serem, którymi częstowano nas w jakimś gościnnym domu. Nie przypuszczałam wówczas, że właśnie w tym mieście będę mieszkać i pracować. W styczniu Warszawa, potem Bydgoszcz, Piła, Berlin. We wrześniu 1945 roku zostałam zdemobilizowana.


       Zawód nauczycielki bardzo mnie pociągał, a krótki okres pracy zawodowej na zapadłej wsi umocnił mnie w postanowieniu, że po wojnie zdobędę kwalifikacje do pracy z małymi dziećmi. Jakże byłam dumna i szczęśliwa, kiedy w wyzwolonej Ojczyźnie podjęłam pracę wychowawczyni w Przedszkolu PKP w Chełmie, a z czasem zostałam dyrektorką Przedszkola Miejskiego. Najtrudniej było o zabawki dla dzieci, więc domowym sposobem mój mąż budował tramwaje, samoloty i samochody.





      Pierwsze powojenne lata były bardzo ciężkie. Kiedy pokonano już największe trudności organizacyjne, zespół wychowawczyń pełnych inicjatywy i zapału zorganizował teatrzyk kukiełkowy, z którym wędrowano od przedszkola do przedszkola, od wsi do wsi, przynosząc dzieciom radość i uśmiech /Jadwiga Czopek - dyrektorka Przedszkola PKP/.

       Zapał i entuzjazm, umiejętność pokonywania trudności, wytrwałość i ofiarność cechowała to pokolenie kobiet, które przeżyły wojnę i teraz w wyzwolonym kraju pragnęły pracować jak najlepiej. /Anna Makowska - profesor Studium Wychowania Przedszkolnego w Chełmie/. Wtedy - w 1948 roku, kiedy jeszcze jako instruktorka Towarzystwa Przyjaciół Dzieci przemierzała okoliczne drogi, by pomóc dzieciom odzyskać utracone podczas działań wojennych, na zesłaniach i w obozach koncentracyjnych dzieciństwo - poza nią w całym powiecie była tylko jedna wychowawczyni posiadająca pełne kwalifikacje zawodowe - Janina Wawrzycka. W środowisku przedszkolanek aktywność społeczna i zawodowa łączyła się z pragnieniem zdobywania i podnoszenia kwalifikacji. Sprzyjało temu powszechne prawo do wiedzy oraz powstawanie szkół kształcących wychowawczynie przedszkoli.

       Puste ściany i dużo dobrych chęci - z tym tylko rozpoczynały swoją działalność wychowawczynie i kierowniczki przedszkoli. Stanowiły one bardzo aktywną grupę ludzi, która wytrwale dążyła do rozwoju placówek na Ziemi Chełmskiej. Należały do nich m.in. Stefania Cieślicka, Janina Holz, Regina Walter, Leokadia Sapuła - dyrektorki i organizatorki przedszkoli zarówno w mieście, jak i małych osadach.*


       Celem wszystkich wymienionych Przedszkolanek było wychowanie dziecka szczęśliwego, odpowiedzialnego, potrafiącego współdziałać w zespole. Dzieci czuły się akceptowane, kochane i ważne oraz bezpieczne. Niektóre z Koleżanek mojej Mamy pamiętam. Najbardziej Stefanię Cieślicką, bo uczęszczałam - wprawdzie krótko - do Jej przedszkola. Kiedy zwracała się do strapionego przedszkolaczka, to przyklękała, aby nie patrzeć z góry i ujmowała dziecięce rączki w swoje troskliwe dłonie. Czuję ich ciepło i miękkość do dziś. Po latach do tego samego przedszkola - tylko w nowym budynku - trafił mój syn, więc widywałam Panią Stefanię. Znów, jak dawniej - kiedy miałam zmartwienie - otulała moje dłonie swoimi.

_____________________________________________________
*/ Wychowanie w Przedszkolu, maj 1974 oraz archiwum rodzinne