23 lutego 2015

Niedzielne strachy


      Blady strach padł na wiernych uczestniczących w niedzielę we mszy świętej w jednym z kościołów w Warszawie.
Wojna! Trzecia wojna światowa! Tyle z niedzielnego kazania zapamiętali niektórzy parafianie. Rozdzwoniły się telefony do rodziny i znajomych. W rozmowach strach, wielki strach!  Pytania, co robić? Ksiądz kazał przychodzić do kościoła i modlić się.  Ale... Co jeszcze? Czy zrobić zapas cukru, soli i mąki? Może spirytusu? Pamiętający II wojnę światową choćby tylko z filmów czy opowieści wiedzą, że alkohol był niezłą walutą podczas okupacji, a okupant zapowiada się z ludów lubiących wódeczkę.
      
       I mnie dopadł telefon wieszczący trzecią wojnę światową tak strwożonym głosem, że zamarłam niemal na całą niedzielę.

- Wyjeżdżam jutro z Warszawy do małego miasteczka. Tam mają kuchnię węglową, a u siebie co zrobię, jak zgaśnie światło i wyłączą gaz? I są tam porządne piwnice. W moim wieżowcu zbyt ciasne w stosunku do ilości mieszkańców. Następnie pyta, czy zlikwidować lokatę w banku? Nie wie, gdzie najbezpieczniejsze będą pieniądze.

- Każdy w jakiś sposób lęka się, patrząc na wydarzenia na Ukrainie.  I ja z niepokojem je śledzę. Czy jednak już mam zacząć żyć w schronie, którego i tak nie mam, albo iść na tułaczkę w bezpieczniejsze moim zdaniem rejony? Czy ksiądz miał prawo aż tak śmiertelnie przerazić swoją parafiankę? Wpędzić w zamartwianie się, jakby ono miało mieć wpływ na międzynarodową sytuację?  Zapytałam.   - Nie można przecież aż tak mocno trapić się na zapas tym, na co nie masz wpływu i nie jesteś w stanie zmienić, bo zabraknie chęci do życia i siły do zmieniania tego, co naprawić jesteś w stanie.

       Nie pomogłam swojej rozmówczyni przyjąć jakiś inny punkt widzenia. Widzi tylko czarny scenariusz wyniesiony z kościoła. Dziś już jest u rodziny w małym mieście. Oby nie przestraszyła swoich wnuków tak, jak ją przeraził ksiądz...


10 lutego 2015

Gladiatorzy naszych czasów w Imperium Polakum



El Jem. Amfiteatr rzymski.


       Pierwsze Koloseum, jakie widziałam jest w Rzymie. Zerknęłam, aparatem Druh czy Feniks fotkę synowi pstryknęłam, poszłam dalej i tyle.
W innym zatrzymałam się na dłużej. To amfiteatr rzymski w  El Jem. Samo miasto - ongiś spichlerz Imperium Rzymskiego -  jest nieduże i raczej senne. Koloseum zaś imponujące. Zwiedziłam arenę - miejsce krwawych spektakli oraz mroczne piwnice, do których podziemnymi tunelami pędzono od morza przybyłe na statkach zwierzęta. Pospacerowałam także po najwyższych poziomach budowli. Kiedy jednak usiadłam na widowni, pomyślałam, że my też mamy swoje „koloseum” z posmakiem Imperium Romanum. Tyle, że współczesne występy gladiatorów to walki na słowa. Ze szczególnym upodobaniem pokazywane są wpadki i upadki polityków oraz gwiazd. To taki medialny sport? 

       Czy obserwacja upadków upaja? Czy obecnie też jakiś „cesarz” decyduje, komu darować żywot, a kogo dobić? Najpierw oczywiście dbając o podopiecznego, którego życie swym standardem przewyższa potrzeby przeciętnego człowieka. Zupełnie, jak w Imperium Romanum, gdzie właściciel musiał swojemu gladiatorowi zapewnić wyżywienie, doskonałą opiekę medyczną, kochanki, sprzęt oraz pieniądze na rozrywki, a jego życie cenił na drugim miejscu zaraz po swoim.  Wprawdzie rzymski gladiator toczył walkę na arenie w amfiteatrze i początkowo pojedynki miały być ofiarą dla umarłych, to z czasem - zupełnie, jak dzisiaj - organizacja walk gladiatorów stała się narzędziem politycznym do zdobywania przychylności ludu. Cesarze i konsulowie dostrzegli w nich metodę na zjednywanie wyborców i nie żałowali pieniędzy na wystawne igrzyska.


      Ówcześni gladiatorzy byli doskonale wyszkoleni, silni, niezwykle sprawni i niesamowicie odważni. Niektórzy nosili srebrne, złote albo bursztynowe zbroje. Posiadali miecze. Walki bywały fabularyzowane, o co dbali „spen doktorzy”. Na arenach pojawiały się lwy, tygrysy, lamparty, słonie.

    W naszym teatrze obowiązują garnitury a walczy się na skandale, oskarżenia, plotki...  Używa się haków, plakatów, kamer, mikrofonów, tabletów, nagrywarek... Takie bowiem wyposażenie dzisiejsi „cesarze” zapewniają swoim gladiatorom. Na arenie nie brakuje też zwierząt. Występują osły, świnie, krowy /nawet święte/, sępy, płotki, wieloryby, pluskwy. A jeśli pojawi się lew - to salonowy, zaś tygrys - z gatunku „tygrysy Europy”. Najlepsze widowisko jest wtedy, gdy wkroczy „Nowy” wieszczący upadek, wręcz śmierć „Tamtego”. UPADEK i ŚMIERĆ  na publicznej arenie - jak w rzymskim koloseum - przyciągają największe rzesze widzów żądnych krwi. Gdy ktoś upada, albo coś się wali, publiczność jest w ekstazie. A... gdy... Osioł pożre świnię, sęp krukowi oko wykole, świętą krowę na drodze rozjedzie cielę, płotka utopi wieloryba, czy pluskwy przylepią się do zbroi...  to dopiero igrzyska...